Tak można powiedzieć, ponieważ podobno w ciągu 5 lat studiów, drugi rok zawsze jest najtrudniejszy, tak zwany kryzysowy. Drugi rok zawsze jest specyficzny. Studentowi mieszkającemu daleko od domu zaczyna doskwierać samotność i smutek. Poza tym w Wietnamie dyscyplina była większa, a w Polsce, z czasem wietnamska Ambasada nie już była w stanie pilnować i ciągle mobilizować swoich studentów do nauki. Po trzecim roku student już jest bardziej doświadczony i nauka wtedy idzie jakby nie pod górkę, a tylko „z górki”.

Cały czas miałem stres, ponieważ polscy koledzy mieli możliwość wziąć sobie tzw. „dziekankę”, ale w tamtych latach wietnamska Ambasada nie pozwalała swoim studentom powtarzać roku. Właśnie na trzecim roku, kilku kolegów miało parę niezaliczonych przedmiotów z drugiego roku, co bardzo skomplikowało im życie, ale o tym będę opowiadał w następnej części.

A taka „deportacja” do kraju była nie do zniesienia, ponieważ w Wietnamie nie wiadomo co czeka na takiego studenta wyrzuconego ze studiów. W poprzednich latach ludzie z wietnamskich służb współpracowali z polską milicją i aresztowali wietnamskich uciekinierów.  Pewnego razu deportowali wietnamskiego studenta pociągiem relacji Warszawa-Moskwa, a przed Terespolem on skoczył z pociągu i złamał sobie nogę. W moich latach był chyba tylko jeden przypadek, kiedy jednemu Wietnamczykowi udało się uciec na Zachód, ponieważ skorzystał z możliwości odbywania praktyki na okręcie będącym poza polską granicą (studiował budowę okrętów). Dużo wcześniej w Polsce też jednej dziewczynie udało się uciec, ale ona miała narzeczonego Polaka i Polacy jej dużo pomagali. Może właśnie dlatego w moich czasach Wietnam już nie przysyłał dziewczyn na studia do Polski? Wysłano samych grzecznych chłopców, ale kiedy w Polsce sytuacja polityczna zaczęła się zmieniać, większość wietnamskich studentów została w tym kraju, ponieważ polska milicja już nimi się nie interesowała. Pewna część wietnamskich studentów po ukończeniu studiów wróciła do Wietnamu, ale po 1989 r. niektórzy znowu przyjechali do Polski.

W pierwszym zimowym semestrze II roku już miewałem słabsze chwile i nauka mi nie szła tak jak powinna. Może nie z najlepszymi wynikami, ale zaliczyłem go, czyli zdałem wszystkie egzaminy. Potem planowałem wyjazd do Wietnamu w celu odwiedzenia rodziny po letnim semestrze II roku. Więc w terminie zaliczyłem wszystkie przedmioty i zdałem prawie wszystkie egzaminy, w tym bardzo dziwny przedmiot jak na przyszłego informatyka, „Filozofię marksistowską” (dobra ocena), oprócz jednego: Rachunek prawdopodobieństwa. Właściwie z tym przedmiotem w całym semestrze nie miałem problemów. Była taka zasada, że jeżeli student dostaje 5 z zaliczenia, to automatycznie też dostanie przepisaną piątkę z egzaminu, czyli w ogóle nie będzie musiał go zdawać. Kolega oczywiście dostał 5, lecz ja dostałem tylko 4,5 z zaliczenia, czyli musiałem przystąpić do ustnego egzaminu. Miałem już wykupiony bilet lotniczy do Wietnamu i dlatego po zdaniu egzaminu z innego przedmiotu, na drugi dzień się umówiłem z wykładowcą rachunku prawdopodobieństwa. Miałem tylko jeden dzień na przygotowanie się do egzaminu i ... dwója.

No tak, wakacje będą niespokojne, ponieważ po wakacjach trzeba zdać egzamin poprawkowy. A ten fakt trzeba dobrze ukryć, ponieważ jeżeli Ambasada się dowie, to może nie wydać mi paszportu (nasze paszporty były deponowane w Ambasadzie). Dobrze, że studiowałem z bardzo dobrym kolegą, który przez całe 5 lat wspólnych studiów niczego nie donosił na mnie.

Ze względów finansowych, taki wyjazd do domu nie był łatwy dla wietnamskiego studenta. Cały rok oszczędzałem, ale nadal brakowało mi pieniędzy na bilet lotniczy do Hanoi. A przecież trzeba jeszcze coś kupić do domu. W Polsce wówczas był kryzys gospodarczy, czyli bardzo trudno było dostać maszynę do szycia, elektryczne czajniki lub żelazka, które stanowiłyby zawsze jakiś majątek dla przeciętnej wietnamskiej rodziny. Dobrze, że we Wrocławiu mieszkali wietnamscy doktoranci, ponieważ przeważnie oni już mieli rodziny i umieli dobrze zagospodarować swoje (wyższe) stypendium. Poza tym już w tamtych czasach umieli handlować, czyli coś przywieść z Wietnamu i sprzedać w Polsce. Np. haftowane szlafroki (kimona) lub jakieś wyroby z kości słoniowej lub bawolej. Krótko mówiąc, można było mieć przyjacielskie kontakty z nimi i... pożyczyć pieniądze od nich.

No, oczywiście to nie była darmowa pożyczka. Za to trzeba było zabrać do Wietnamu paczki przygotowane dla ich rodzin. W Polsce można było kupić tylko trochę materiałów na ubranie i właśnie takie paczki były szykowane. Pamiętam, że w Wietnamie czarny materiał (na damskie spodnie) był „w cenie”. Wśród swoich dozwolonych 20 kg miałem przeważnie paczki innych Wietnamczyków, a sobie do domu mogłem kupić niewiele (z powodu braku funduszy).

Studenci nie umieli i trochę obawiali się robić takie „interesy”, ponieważ partia uczyła nas, że trzeba uczciwie pracować, a handel prywatny był godny potępienia. Doktoranci zapewne też się bali, ale oni „musieli”, dla dobra swoich rodzin.

Po drodze do domu miałem przesiadkę w Moskwie. Odwiedziłem swojego przyjaciela - laureata międzynarodowej olimpiady matematycznej, który studiował na Uniwersytecie im. Łomonosowa. Zwiedziłem z nim to ciekawe miasto (dużo stacji metra) i zabrałem dla jego rodziny paczkę (szybkowar).

W Wietnamie wówczas (1983 r.) nadal panowała wielka bieda. Ojciec był dyrektorem liceum, ale zawsze pracował uczciwie. Moja matka czasami miała żal do niego za to, że nie potrafił „pomagać” innym Wietnamczykom w dostaniu się do szkoły średniej. Przecież za taką „pomoc” dla uczniów, ich rodzice zawsze mogli odwdzięczyć jakąś kurą lub koszykiem jaj. Podobno z powodu szerzącej się korupcji rodziny niektórych dyrektorów i sekretarzy partii były bardzo bogate w stosunku do większości biednych Wietnamczyków. Zapewne taki system polityczny w Wietnamie się utrzyma długo, ponieważ obecnie każdy tylko się stara dostać się partii i mieć lepsze układy dla siebie oraz dla swoich rodzin.

Moja rodzina była biedna. Jak przyjechałem do domu, brat się żenił. Rodzice urządzili mu bardzo skromne wesele. Cieszyłem się, że mogłem brać udział w takim wydarzeniu. Przydało się kilka metrów materiału przywiezionego z Polski. Mama go sprzedała i miała trochę pieniędzy.

Brat się usamodzielnił, ale i on nadal miał też bardzo ciężkie życie. Na początku życia małżeńskiego jako swój majątek miał tylko rosyjski rower. Życie w naszej rodzinie nadal przebiegało bardzo skromnie. Pamiętam, że pewnego dnia na obiad mieliśmy tylko trochę ryżu, jakieś warzywa i... 2 ugotowane jajka, dla kilku osób. Wszyscy chcieli mi odstąpić te jajka, bo myśleli, że student z Europy nie był przyzwyczajony już do głodu.

Było mi bardzo przykro i żal wszystkich. Kiedy potem rozmawiałem z siostrą, z którą miałem bardzo bliski kontakt (mam kilka sióstr), to powiedziałem jej po cichu, że może spróbuję zaryzykować zostając w Polsce lub uciec na Zachód. Trzeba najpierw uratować siebie, a potem pomagać rodzinie. Ot, taki banał. Służba socjalistycznej ojczyźnie może sobie poczekać.

Właśnie z powodu braku środków finansowych nie mogłem pojechać na południe do Da Lat, aby odwiedzić swoją najlepszą przyjaciółkę, która stamtąd cierpliwie pisała listy do mnie do Polski.

W mojej głowie wtedy mogła pojawić się myśl o ucieczce zapewne nie tylko z powodu biedy panującej się w Wietnamie, lecz z poważniejszej przyczyny: W Polsce już miałem dziewczynę.

Bruce Lee w filmie „Wejście Smoka” trochę mi pomógł. W tamtych latach znajomość karate imponowała wszystkim Polakom, a szczególnie dziewczynom. W wolnym od zajęć dniu, czyli w święto Pierwszego Maja 1983r., kilka dziewczyn mieszkających we Wrocławiu postanowiło poznać Azjatów i zaprosić „prawie karateków” z Wietnamu na wspólny rejs po romantycznej Odrze. A wśród nich była bardzo miła brunetka, która podobała sie jednocześnie kilku Azjatom.

Kto komu wpadł najbardziej w oko, życie pokaże.

Wracając do Polski, bałem się tego egzaminu poprawkowego, ponieważ przez wakacje nie miałem czasu na naukę. Niektórzy inni koledzy też przełożyli ten egzamin z „Rachunku prawdopodobieństwa” i razem zdawaliśmy egzamin pisemny. Siedziałem obok koleżanki Małgosi (z Kalisza), która też bardzo dobrze się uczyła. Zrobiła wszystkie zadania dość szybko i podobno kilku kolegów ściągnęło od niej. Nie zrobiłem tego i... następna dwója. Inni zdali.

No cóż, czy czekał mnie powrót do Ojczyzny? Miałem ostatnią szansę, czyli egzamin ustny u wykładowcy. Profesor z rachunku prawdopodobieństwa nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że student z bratniego Wietnamu nie radzi sobie z jego przedmiotu. Powiedział, że wymaga więcej ode mnie, ponieważ moja wiedza przyda się Wietnamowi. No tak, szczególnie „Rachunek prawdopodobieństwa”. Bardzo się ucieszyłem, kiedy w końcu dostałem trójkę, zawstydzony i wdzięczny temu wykładowcy. Czyli w końcu zaliczyłem wszystkie przedmioty.

Można powiedzieć, że po drugim roku już byłem dość doświadczony.

Nie tylko z zaliczeniem przedmiotów naukowych w terminie...

Cdn.

 

Ngo Hoang Minh