Od jidyszystek z Centrum Kultury Jidysz na Andersa usłyszałam anegdotkę o Szulimie Rozenbergu, który urodził się w Warszawie 11 listopada 1918 r. Od lat 40. mieszka we Francji, a spotykając osoby z Polski deklaruje w jidysz: 'Jede nacht cholemt mir zich Warsze' (każdej nocy śni mi się Warszawa). Sporo takich postaci krąży w historyjkach o imigrantach czy przesiedleńcach przechowujących słodką pamięć o miejscu dzieciństwa i młodości. Wśród Żydów i Żydówek najczęściej pojawiają się dwie postawy. Z jednej strony, są osoby które Polskę jednoznacznie kojarzą z cmentarzem ich bliskich i miejscem, w którym musiały się ukrywać z obawy przed antysemityzmem. Nie chcą o Polsce rozmawiać, zabraniają tu przyjeżdżać swoim dzieciom i wnukom, zachowując traumatyczne wspomnienia z przeszłości. Nie lubię, gdy dziwią się, że 'jacyś' Żydzi chcą tu jeszcze mieszkać i tworzyć swoją społeczność, ale uznaję ich doświadczenia i tym samym prawo do takiego myślenia. Trudno się temu w gruncie rzeczy dziwić, jeśli mamy do czynienia z osobami, które opuszczały Polskę tuż po wojnie, zostawiając niezaleczoną traumą.
Ciekawe są przypadki tych, którzy jak Rozenberg na emigracji żyją od kilku dekad, a cieszą się jak dzieci z przywożonych z Polski egzemplarzy Polityki czy nowości książkowych. Spotkałam taką społeczność na przykład w Ber Szewie, przemysłowym mieście na pustyni Negev w Izraelu. Wychowani w Wałbrzychu, Wrocławiu i Warszawie 80-latkowie spotykają się na brydżu i dyskutują o ploteczkach z Polski, licytując się, kto ostatnio był na siłach, żeby wracać do Polski na wakacje. Kiedy wyjeżdżali w latach 50., zabierano im obywatelstwo, bo przecież prawdziwi Polacy mają tylko jedną ojczyznę. Śmieszno i straszno to dzisiaj brzmi.
Śmieszno, bo globalizacja, epoka wielu małych lokalnych ojczyzn, migracje w te i wewte oraz patchworkowe tożsamości są na porządku dziennym. Straszno, bo duchy tak pojmowanego patriotyzmu w narodzie nie giną, czego przykładem manifestacje narodowców w mieście stołecznym. Na 11 listopada – urodziny pana Szulima, ale w końcu przecież też państwa polskiego – w Warszawie atrakcji jest rokrocznie co nie miara. Można świętować oficjalnie, w towarzystwie prezydenta i politycznego establishmentu, trenując dzieci do militarystycznej służby państwu pod sztandarem honoru.
Można uprawiać patriotyzm kanapowy, czyli wcinać chipsy oglądając transmisję z Placu Piłsudskiego na plazmie, co jest opcją chroniącą przed ewentualnym deszczem i mrozem, a w końcu też zapewniającą najlepszą widoczność i możliwość przełączenia na 'M jak Miłość', kiedy już przestanie się odróżniać postaci na mównicy.
W cenie jest też od kilku lat manifestowanie przywiązania do ojczyzny heilowaniem i wzywaniem do budowy Polski katolickiej i heteroseksualnej. W tym roku poprawność polityczna dotarła pod sztandary Młodzieży Wszechpolskiej i Organizacji Narodowo-Radykalnej, więc na hasła antysemickie i rasistowskie szefostwo pozwolenia nie dało – choć nie objęło to homofobii, która najwyraźniej na taki PR-owy parasol jeszcze długo nie będzie mogła u nas liczyć. W każdym razie, słowo przewodniczącego to jak wiadomo świętość i żadnych nieocenzurowanych odezw być nie mogło.
Niestety dla organizatorów Marszu Niepodległości, na oślą skórkę organizacji odwołujących się do tradycji ruchów faszyzujących sprzed II wojny, nie dało się nabrać kilka tysięcy warszawiaków i warszawianek stojących w pobliżu placu Zamkowego dla zablokowania ich inicjatywy. Wzruszał się Seweryn Blumsztajn, że z transparentem 'Faszyzm nie przejdzie' szli Krakowskim Przedmieściem, po którym przed wojną grasowały nacjonalistyczne bojówki, a wraz z nim ekscytowali się dziennikarze niezależnych mediów, cieszyły się mamy z dziećmi i bawił queerowo-feministyczny blok Żelbeton. Nawet sędziwi kombatanci z tyłu manifestowali swoją bojową przeszłość, upamiętniając współżołnierzy.
Wprawdzie po marszrucie opłotkami, skierowani na niepopularne ulice zamiast iść głównymi trajektoriami, cieszyli się też narodowcy, kiedy dotarli do celu – pod pomnik Romana Dmowskiego, zasłużonego działacza niepodległościowego, z paskudną i dyskwalifikującą go z panteonu bohaterów narodowych antysemicką kartą w swojej biografii. Można by więc poprzestać na tej ogólnonarodowej radości, bo to przecież najprawdziwsze święto demokracji i różnorodności, kiedy kilka tysięcy mieszkańców i mieszkanek na ulicy miasta demonstruje swoje skrajnie odmienne poglądy – i to w kraju takiego obywatelskiego marazmu, jakim jest Polska.

Cóż z tego jednak, kiedy ta trawiąca na co dzień ludzi obojętność, w tym dniu akurat dotknęła władze miasta. Cóż, kiedy jej objawy pod postacią policyjnych pałek uporządkowały te wymiary aktywności obywatelskiej, które wymierzone były przeciwko wizji takiej Polski, jaką ze zgrozą wspominają niektórzy emigranci. Sędziwsi działacze i komentatorzy ostrzegają przed eskalacją przemocy, jeśli ruch antyfaszystowski będzie blokował fizycznie, zamiast symbolicznie, przemarsze narodowe i odpowiadał przemocą na ataki z drugiej strony. Owo nakręcanie się spirali jest tymczasem wyrazem bezczynności państwa i instytucji politycznych, które od polityki okropnie się odżegnują. W każdym kraju europejskim występuje rasizm, antysemityzm czy ksenofobia, a Polska nie jest wyjątkiem. 'Polską specyfiką jest nie tyle skala poparcia dla poglądów nacjonalistycznych, ile skala przyzwolenia społecznego i bierność władz. To oznacza przyzwolenie na działalność nawet najbardziej ekstremalnych organizacji jawnie odwołujących się do rasizmu oraz bezkarność wydawców czy kolporterów materiałów rasistowskich. Kolportuje je nawet państwowa firma Ruch.' – trafnie diagnozował w wywiadzie 'Krajobraz brunatnieje' w Tygodniku Powszechnym Andrzej Brzeziecki. Ta sama policja, która zwija Biedronia i inne manifestujące osoby, przy wtórze homofobicznych obelg, oskarżając je o napaść na funkcjonariusza, solidnie broni Parady Równości, jeśli dostaje taki prikaz z MSW i Komendanta Głównego.
Taka Warszawa, trochę mało jak ze snu. Śmieszne to czy straszne?


Tekst: Katarzyna Czerwonogóra