Nie ma już świętości. Kobiety w Polsce wkraczają do kolejnego męskiego bastionu. Historia to, jak wiemy z podstawówki i liceum, dzieje wojen, rycerzy na koniach i panów dyplomatów, którzy przy cygarach układali nam granice państw. Kobiety oczywiście są obecne: mamy Jadwigę, świętą ascetkę, mamy Bonę, królową, która trzęsła dworem, mamy nawet Emilię Plater, co w przebraniu męskim szła na barykady. Żeby wymienić pozostałe starczy palców obu rąk – w przypadku męskich postaci nawet liczba wszystkich kosteczek w szkielecie nie pozwoli na ich uporządkowanie. Coś tu najwyraźniej nie gra, bo skądś się przecież musiało wziąć to, że kobiety dzisiaj mają prawa wyborcze, pracują zawodowo i planują macierzyństwo. Niektórzy uważają, że to wszystko stało się naturalnie, to znaczy tak jak babę, jej prawa też zesłał bóg, ale chodzi po mieście fama, że gdyby nie sufrażystki, to kobiety praw wyborczych by nie dostały – bo i z jakiej racji? Coraz popularniejsze są więc ostatnio poszukiwania kobiet w historii i próby uzupełniania dziejów, którymi się nas karmi, o ich działalność.
Na uniwersytetach praca idzie opornie, bo tam patriarchat trzyma się mocno i badaczki na wszelki wypadek wolą nie przyznawać się do feminizmu, żeby nie zamknąć sobie drogi do przewodu doktorskiego. Ze wszystkich -izmów obecnych w Akademii, feminizm jako jedyny okazuje się spaczeniem, ideologią, subiektywnym, a więc nierzetelnym naukowo spojrzeniem, przyjmującym a priori założenia o tym jak powinien być urządzony świat – a tym samym przeszkodą w uzyskaniu tytułów naukowych.

Ciekawe, że taki na przykład marksizm, kapitalizm czy neoliberalizm schroniły się pod profesorskim parasolem, który nadał im status obiektywnych i przezroczystych, wolnych od wartościowania. Narzekają feministki na opór we wprowadzaniu krytyki z perspektywy płci, a spróbowałyby tylko zakwestionować paradygmat neoliberalny w mainstreamowej prasie polskiej. Co z tą historią jednak? Ano, pojawiają się pozarządowe i pozauniweryteckie inicjatywy, które pokazują całkiem nowe wymiary historii, które dobrze już znamy. W samej stolicy powstały: film o kobietach-powstankach warszawskich, wystawa o wybitnych mieszkankach Ochoty, lada dzień można będzie się wczytać w przewodnik po Warszawie kobiet, który jest jednym z wielu jakie się ukazały po prekursorskim 'Przewodniku po Krakowie emancypantek'.
Nie oszczędzono nawet Solidarności. W okresie powstawania ruchu strajkujący wzywali na transparencie: 'Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o wolną Polskę'. Po 30 latach – lepiej późno niż wcale – zorientowano się, że zarówno tym hasłem, jak i realizacją postulatów sierpniowych zrobiono kobiety w konia.
Przy okazji tworzenia mitów narodowych tak jakoś wychodzi, że kobiety tylko robiły kanapki, kiedy mężczyźni zmieniali świat. Zapewnienie wiktu to rzecz niezbędna przy takim wysiłku i godna uznania, ale trudno wczuwać się w patos historii, która wpycha cię między bułkę z masłem a kiełbasę. Łatwiej, kiedy ktoś pokaże ci nową perspektywę tej samej historii, w której kobiety odgrywają inne, różnorodne role – tak jak to czynią książka Shany Penn 'Podziemie kobiet' czy biografia Henryki Krzywonos autorstwa Agnieszki Wiśniewskiej.

Tego szerszego spojrzenia szukam też w żydowskiej pamięci. W przestrzeni miasta trudno znaleźć punkty zaczepienia. Warszawa w porównaniu z Krakowem, który upamiętnia głównie święte i dziewice, nieźle się prezentuje pod kątem nadawania ulicom kobiecych nazwisk. Sporo jest działaczek społecznych, pisarek i artystek. Są żołnierki, choć najczęściej nie obsadzają głównych arterii miejskich. Znalezienie śladów obecności kobiet żydowskich pozwoliłoby mi się jeszcze lepiej zakorzenić w mieście, mieć poczucie, że należy ono także do mnie. W przestrzeni otwartej jednak próżno ich szukać. Żydówki – nie dość, że inne etnicznie i religijnie, to jeszcze kobiety – podwójnie nie mieszczą się w ramach polskiej martyrologii. Nie mają zatem ulic, tablic, pomników.
Czemu ktoś miałby upamiętniać kobiety takie jak Pua Rakowska, działaczka żydowskiego ruchu narodowego? Rakowska trafiła do Warszawy w 1891 roku jako zbuntowana córka oświeconego, ale jednak ortodoksyjnego domu, żeby poprowadzić pierwszą w stolicy Polski żeńską szkołę z językiem hebrajskim. Łączyła w swojej postawie pogląd o potrzebie niezależności ekonomicznej i edukacji kobiet z przekonaniem, że społeczność żydowska powinna starać się o własne państwo. Przez kilkanaście lat swojego warszawskiego życia była liderką i jedną z głównych animatorek żeńskiej frakcji syjonizmu, widząc w nim ramę dla międzynarodowego działania na rzecz poprawy sytuacji kobiet. Prowadziła gimnazjum, współtworzyła gazetę Frojen-Sztim (Głos żydowskiej kobiety), wydawała broszury i pisała artykuły, występowała na zebraniach politycznych, a jej dom był miejscem, gdzie przewijali się żydowscy działacze i działaczki różnych frakcji – w jej rozpolitykowanej rodzinie byli zarówno syjoniści, jak i anarchiści, czy komuniści.
Po pierwszym rozwodzie z zeswatanym jej małżonkiem angażowała się w związki z mężczyznami, z którymi łączyły ją tak emocje, jak i poglądy, nawet jeśli jej wybory były szeroko komentowane – jak choćby relacja z dużo młodszym partnerem. W Polsce całe życie czuła się odmieńcem ze względu na pochodzenie etniczne i to wrażenie obcości popchnęło ją w kierunku żydowskiego ruchu narodowego. W efekcie wyemigrowała do Palestyny w drugiej połowie lat 30., kiedy większość jej krewnych była już na miejscu, a w Polsce antysemityzm urósł do poziomu fizycznego zagrożenia.
Tam jednak nie mogła pogodzić się ze stosunkiem żydowskich kolonizatorów do ludności arabskiej i faktycznym statusem kobiet. Syjonizm miał wprawdzie na sztandarach równość płci, de facto jednak był adaptacją wzorców wykształconych przez zachodnioeuropejską klasę średnią – w tym podziału na przestrzeń publiczną – męską i prywatną, domową – kobiecą. Rakowska ze swoją niezależnością i potrzebą działalności społecznej i politycznej w tym układzie nie bardzo się odnajdywała. Tym bardziej, że krytykowana była nie tylko za swoje spojrzenie na relacje żydowsko-arabskie, ale także promocję jidysz. Dla żydowskich kolonizatorów był on językiem anachronicznych społeczności wschodnioeuropejskich ortodoksów, nowocześni Żydzi mieli według nich posługiwać się hebrajskim. Ten zaś dla Rakowskiej był tworem sztucznym, nie mającym tradycji poza synagogą, i to właśnie w kulturze jidysz widziała swoje dziedzictwo narodowe. Z tych wszystkich powodów oficjalna historia ruchu syjonistycznego praktycznie nie zna Pui Rakowskiej – jednej ze swoich najwybitniejszych działaczek.
Podobnie Warszawa – też pomija jedną z najwybitniejszych pod względem działalności społecznej i politycznej mieszkanek. 'Nasze kobiety i córki nie znają naszej wspaniałej przeszłości i dlatego nie są zainteresowane w teraźniejszości i nie dbają o przyszłość' – tak tłumaczyła Rakowska nikłe zaangażowanie kobiet w żydowski ruch narodowy na początku XX wieku, ale nie posłuchano jej.
Gdyby odzyskać dla współczesnych syjonizm w jej wydaniu, może przestałby być mi taki obcy, a i Warszawa stałaby się bliższa.


Tekst: Katarzyna Czerwonogóra