Wydawało mi się, że sprawa Tybetu powraca jedynie w związku ze zbliżającymi się Olimpiadami – Pekin 2008. W telewizji francuskiej TV5, zobaczyłem wczoraj drastyczne obrazy starcia z policją na ulicach Lhasy. Wszędzie organizowane są manifestacje solidarności z Tybetańczykami. Do niedawna nie wiedziałem jak wygląda flaga tej „prowincji” Chin. Prawda, że póki co, władze Pekinu nie przejmują się tym i oskarżają o ingerencję w sprawy wewnętrzne. Pod koniec II wojny światowej los uśmiechnął się i zaczął być łaskawy dla Francuskiej Afryki kolonialnej. Zbliżały się wielkimi krokami czasy niepodległości. Huczało na oazach Sahary malijskiej, w lesie u Pigmejów, wokół Lac Tchad -jeziora Czad-, na plażach Zatoki Gwinejskiej. Słowem w całej Afryce zachodniej.

Ten sam los (lub jego bliźniak) torował drogę odwrotnej, negatywnej ideologii na zupełnie innym kontynencie. W Azji. Między wielkimi Chinami a rozległymi Indiami. W Tybecie.

Kocham historię. Bez niej trudno zrozumieć to, co nam telewizja serwuje codziennie:
sytuację na bliskim wschodzie, dlaczego ludność Francji jest tak barwna, co kryje pojęcie Afro-Amerykanin, dlaczego mówimy o brazylijskiej polonii ....

Zacząłem więc czytać o Tybecie. Nie o buddyzmie, lecz o historii. Dowiedziałem się, że marzec jest szczególnym miesiącem dla tego narodu. Polacy mają swoje powstania: listopadowe (1830) i styczniowe (1863-1864) przeciw Rosji .... Tybetańczycy pamiętają powstanie marcowe roku 1959. Dzięki temu zrozumiałem lepiej, dlaczego dziś ulica Lhasy płonie w rozpaczliwym proteście. Teraz, w marcu, a nie tuż przed igrzyskami.

Pamiętny marzec 1959 roku, kiedy rozległa się pogłoska, że Chiny Mao chcą aresztować Dalaj Lamę. Dla katolików, każdy przymusowy wyjazd Papieża z Rzymu był i będzie ewenementem. Dalaj Lama musiał szybko opuścić Tybet i chronić się w Indiach.

Mam dość przykre wrażenie, że Chiny rozdają wszystkim politykom świata jakieś symboliczne czapeczki, kapelusze „milczenia”. Iran, Korea Północna bywają tematami obrad na forum ONZ-u. Nawet malutka Rwanda po masakrach połowy lat 90, nie mówiąc o Kubie Fidela.

Na całym świecie protestują głośno organizacje pozarządowe, obrońcy praw człowieka. Milczą jedynie gadatliwi zazwyczaj politycy. Milczą, bo mylą pragmatyzm z hipokryzją. Rozumują po cichu w ten sposób: - Chiny są potęgą gospodarczą, możemy handlować z nimi, miliardowe kontrakty czekają, wyborcy i tak będą nam wdzięczni i wybaczą... Skoro tak, nie będziemy afiszować sprzeciwu. Nie zrobimy tego, bo konkurencja zajmie nasze miejsce. To chyba ta magiczna pigułka serwowana przez władze Pekinu. Francuzi mówią „jamais deux sans trois”- nigdy dwóch, bez trzeciego. Pamiętam igrzyska w Moskwie z roku 1980. Washington rozpoczął wtedy światową kampanię bojkotu oddelegowując wysłannika (sławnych sportowców) do wszystkich afrykańskich stolic. Ówczesny prezydent Jimmy Carter zniechęcał do wyjazdu do ZSRR (po inwazji Afganistanu), paradoksalnie normalizując relacje z Chinami. Cztery lata później, było odwrotnie. Wschodnia Europa nie pojechała do Los Angeles w odwecie. Rok 2008 jest okazją, by hasło „nie jedziemy na igrzyska” było czysto ludzkie, a nie ideologiczne. Państwo (nie Platona) nie wie co to moralność. Myśli wyłącznie kategoriami zysku.

Rządy najczęściej interweniowały dla interesów strategicznych, ekonomicznych: ropa, diamenty, własne krajowe firmy... Nigdy państwa tego nie robią dla idei, bo ten twór nie wie co to wrażliwość, czy moralność. Dlatego odbędzie się Olimpiada Pekin 2008! Przydałaby się inna miara – moralnie demokratycznego państwa! Mnich walczący z policjantem, to przecież wstyd. Nie tylko Chinom.

Mamadou Diouf