Warszawę, jak wiele innych miast na świecie, porównać można do monety. Orzeł i resztka. Reszka, to Warszawa, którą turysta odkrywa zaraz po opuszczeniu samolotu, Pałac Kultury i Nauki, Plac Teatralny i jego salonowy wyraz. Warszawa „bling bling”, Warszawa „pokazuję-wszystko-w-wycieczce-zorganizowanej, płacę-za-rundkę-na-karuzeli-i-napawam-oczy-widokami”. Orzełek z kolei, „bling” jest zaledwie od owego słynnego Euro 2012 upływającego w blasku ognia bogów stadionu. Poza tym, na drugim brzegu Wisły króluje Praga, wychwalająca odmienność na każdym rogu ulicy.

Ofiara historii i swej reputacji, Praga przez wielu widziana jest jako rezerwat „menelicznej” plagi praktykującej „najebaniem” długimi wieczorami zimnej samotności na Dworcu Wschodnim. Niemniej jednak, Praga zmienia się. Testosteron opryszków dumnych ze swych brudnych murów, krok po kroku zastępowany jest przez feromony innego punktu widzenia, przez emanacje artystyczne, które odbierają dziś przynależne im części ścian.

Jedną z twarzy tej renowacji jest Francuz, zamieszkujący Polskę od prawie dwunastu lat. Nie, nie jest profesorem, ani kucharzem, ani sommelierem, nie jest nawet przełożonym w Leroy Merlin. W wieku trzydziestu pięciu lat, Gildas Boursin opuścił dawno ubite ścieżki, wymknął się stereotypowi francuskiego emigranta… Jest architektem i mówi po polsku prawie bez akcentu.

Lude Reno: Jak wylądowałeś w Polsce?


Gilas Bursin
:Po raz pierwszy zetknąłem się z Polską w Giżycku na Mazurach, miałem siedemnaście lat i właśnie wtedy się to wydarzyło. Spędziłem tam jedno lato, potem drugie. W rzeczy samej, polska atmosfera z początku bardzo mi się podobała. Nie pamiętam już, w którym roku, w każdym razie przed rokiem 2000, czuło się w powietrzu jakby powiew zmian.

Następnie miałem okazję, jako student architektury, wyjechać do Warszawy na staż. Był to program wymiany, pytano, kto chciałby tam pojechać. W 1999 roku nie było wielu kandydatów na wyjazd do Polski, ja zaś, jako że już ją znałem, natychmiast zaakceptowałem ofertę i Warszawa bardzo mi się podobała. Później skończyłem studia we Francji, moja praca dyplomowa dotyczyła sieci warszawskich rynków, zaczynając od kiosku na takim, jak dawny stadion Dziesięciolecia. Temat trudno zrozumiały dla francuskich studentów, ale wraz z moim polskim profesorem staraliśmy się objaśnić ten koncept. W końcu wróciłem tu, by pracować i mieszkałem to tu, to tam, na Woli, w Centrum, na Żoliborzu, Ochocie, a wreszcie na Saskiej Kępie.

Dostrzegliśmy osiedle Praga już dawno temu. Jako że pragnąłem się usamodzielnić, szukałem czegoś do robienia na Pradze, znalazłem więc wspólników i zaczęliśmy pracować.

Zatem przybyłeś na Pragę, zaczynasz pracować nad projektem kamienicy i co dalej?

Zabraliśmy się do pracy pełną parą, nawet jeżeli czas nie był sprzyjający. Pewnym w końcu było, że dzielnica Praga ulegnie przemianie, ale osiedlenie się tutaj dziesięć lat temu nie było zbyt dobrym pomysłem.

Praga miała zawsze swój urok. Widziało się bardzo dobrze, że było to miasto w środku miasta, a zatem zupełnie nie uważane za część Warszawy. W każdej zresztą metropolii na świecie znajduje się dzielnica w trakcie transformacji, nic więc proroczego nie było w stwierdzeniu, że i Praga ulegnie zmianie. 

Tym, co podobało nam się najbardziej, była zwłaszcza lokalna atmosfera, a także urok kilku przedwojennych budynków. Myślę, że Praga reprezentuje Polskę bardziej niż, na przykład, centrum Warszawy. Paradoksalnie, temu unikatowemu nastrojowi, grozi zagłada.

Co przez to rozumiesz?

To, co przydarzyło się wszystkim dzielnicom na świecie, które przeszły podobny proces. Najpierw jest ogromny potencjał, a następnie coraz więcej ludzi, którzy chcą czerpać z niego zyski. Pozytywne transformacje związane ze zmianami, takie jak renowacje, rozwój ekonomiczny i inwestycje handlowe, uśmiercają małe, osiedlowe kramiki, które nadają Pradze urok, a to z kolei destabilizuje lokalną mikro-społeczność.

Dobrą tego stroną zaś jest to, że zawsze będą tu prawdziwi ludzie z Pragi, wraz z ich silnymi osobowościami, a ci nie zgodzą się na wyginięcie. Oczywiście, proporcje się zmniejszają, gdyż im więcej ludzi takich jak my sprowadza się tutaj i przyczynia się do rozwoju dzielnicy, tym mniej widzi się tych „niezniszczalnych”, którzy za złą reputacją chronią tożsamość swej okolicy.

A jak przebiegała interakcja pomiędzy wami a mieszkańcami dzielnicy?

Wiesz, interakcja przyszła sama z siebie. Przybyliśmy, zajęliśmy mieszkania, zaczęliśmy rozmawiać z ludźmi, działać.

Ludzie żyli w pewnej stagnacji, ale przede wszystkim – co było w tamtych czasach dużym problemem w Polsce – nie wierzyli w nic. Kiedy mówiłeś: „Zrobimy to”, odpowiadano ci: „W życiu do tego nie dojdziesz”. Musieliśmy więc najpierw pokazać wszystkim, że mogą ingerować w swoje środowisko i w ten sposób w końcu zyskaliśmy ich szacunek. Dobrze, że tak to się stało, mogliśmy dostać po nosie i podkulić ogon. Pokazaliśmy jedynie, że walcząc z lokalną administracją, można mieć podwórka bez tego stosu śmietników pełnych rozprzestrzenionych wszędzie szczurów. Oczywiście, na początku byli tacy, którzy pytali się, dlaczego nie zajmujemy się naszymi własnymi śmietnikami, byli naprawdę wściekli, że zajmujemy się ich otoczeniem. Teraz jednak mieszkańcy i administracja uszanowali nasze wysiłki i znajdujemy się na etapie, w którym lokalna społeczność pomaga nam w ulepszaniu dzielnicy.

Kiedy mówisz o problemie śmietników, masz na myśli jakiś konkretny projekt?

Nie, mówię o bardzo prostych akcjach, gdyż kiedy tu przyjechaliśmy, odpady leżały wszędzie, śmietniki były podpalone lub przewrócone do dziecięcej piaskownicy. Wszystkie te drobiazgi tworzą nieprzyjemną atmosferę. Wystarczy jednak zaprowadzić odrobinę porządku i już jest lepiej. Walczyliśmy więc z lokalną administracją niezdolną do odpowiedniego zatroszczenia się o budynek, za który byli odpowiedzialni. Powiedzieliśmy im, że niedopuszczalnym jest, by ludzie żyli w takich warunkach. Dziś, po pięciu latach pracy i wybudowaniu kamienicy, mamy odrębny lokal na śmietniki i kącik zieleni. Ludzie dziwią się, widząc, że można stworzyć mały zakątek raju na podwórzu, które przypominało slums.
   
Czy na poziomie administracji dostrzegasz jakieś podobieństwa między Polską a Francją?

W Polsce należy naprawdę zreformować system, w którym mnóstwo zbędnych ludzi kosztuje państwo fortunę, tak samo zresztą, jak we Francji.

W Polsce z kolei, gdy masz sprawę do załatwienia, ludzie są szczerzy, przyjmują cię i mówią, że nic nie mogą dla ciebie zrobić, ale ostatecznie udaje wam się dojść do porozumienia. We Francji mam wrażenie, że od progu mówią ci: „Nie jestem tu, by panu pomóc”. Różnica więc polega na tym, że tu sprawę załatwiasz z osobowościami, ludźmi, którzy mogą nawet okazać się w porządku.
   
Co już zrealizowaliście?

Odnowiliśmy dwa stare budynki na Pradze i zbudowaliśmy nowy nieopodal. Najbardziej lubię ten, w którym teraz mieszkam. Jest to projekt, który trwa od sześciu lat i mam nadzieję, że będzie trwał jeszcze długo, gdyż jest istotny, zakorzeniony tutaj, tu żyję, wychowuję swoje dzieci, jest to naprawdę coś, czego nie moglibyśmy zrobić, nie będąc na miejscu. Moim marzeniem dzieciństwa było skonstruować mój własny budynek, preferuję słowo „kamienica”, w którym będziemy żyć z naszymi przyjaciółmi, ale nie musi to być hipisowska wspólnota czy coś w tym stylu. Teraz ta jest, dzielimy nasze kultury, nasze pasje, czasem razem pracujemy, świętujemy. Moje marzenie zrealizowało się, a ciąg dalszy gotowy jest do realizacji.

Czym jest wasz projekt „Re-Praga”?

Są to przypływy szaleństwa, które tak lubimy, chcemy, by ludzie byli zaskoczeni, by zadawali sobie pytanie, jak udało nam się zrealizować taki pomysł. Wcześniej w Polsce było to bardzo proste, gdyż nigdy nic się nie działo. We Francji wszyscy są zblazowani, nic już nie wywiera nikim wrażenia. Re-Praga jest więc zgrupowaniem ludzi zwariowanych na punkcie swojej pracy. Z jednej strony mieliśmy szaleńców, którzy demontowali instalacje militarne, z drugiej zaś mieliśmy bandę praskich artystów, kompletnie stukniętych, którzy chcieli zrobić coś na terenie fabryki poddawanej renowacji. Był to taki swoisty „no man’s land”. Przetransportowaliśmy więc wojskowe kontenery, a artyści poddali je transformacji. Otwarcie tej wystawy na świeżym powietrzu miało miejsce przy okazji Nocy Muzeów. Widzieliśmy falę tych, którzy przybyli zobaczyć coś tak „tabu” i absurdalnego jak udekorowane instalacje militarne. Na dodatek było to w epoce Smoleńska, więc naprawdę rozładowywało to ciężką atmosferę, która panowała w tym momencie. Największą przyjemność sprawia mi fakt, iż nasze akcje są bardzo popularne, a to pokazuje ludziom, że nietrudno jest działać w swoim środowisku. Owszem, miasto też może się stać swojego rodzaju „placem zabaw”.

Jaka jest twoja Praga idealna, Praga marzeń?


Ja nie marzę o Pradze, ja w niej żyję. Mogę sobie jedynie życzyć, aby ludzie nie żyli już więcej w slumsie. Śnię o tym, by  każdy mógł się normalnie ogrzać, byśmy znaleźli środki, by odnowić te wspaniałe, przedwojenne budynki, zachowując przy tym tych samych mieszkańców. Jest to praktycznie niemożliwe, gdyż nawet renowacja wymaga przemieszczenia ludzi. Chciałbym także, aby wszystkie te małe, okoliczne sklepiki mogły przetrwać pomimo zmian. I wreszcie, dobrze by było, gdyby ludzie z drugiego brzegu rzeki przestali mieć wobec Pragi wszelkie rodzaje uprzedzeń. Najwyższy czas, aby jej mieszkańcy stali się dumni z mieszkania w stolicy Polski, bez ukrywania się za tą osławioną złą reputacją, która już od dawna nie ma racji bytu.


Lude Reno

tłum. Dorota Choińska