Oglądałem całkiem niedawno film o życiu Bruce'a Lee. Słynny aktor urodził się w chińskiej dzielnicy San Francisco, ale jego rodzina wróciła do Hongkongu, gdy miał cztery lata. Niestety, młody Bruce znalazł się w samym środku konfliktu pomiędzy ulicznymi gangami. Wtedy rodzina zasugerowała mu powrót do USA. Tam też otworzył pierwszą szkołę kung-fu i spotkał studentkę o szwedzkich korzeniach, Lindę; zakochał się i postanowił poznać jej rodziców. Na pierwszym spotkaniu z rodziną przyszłej żony, ojciec Lindy zwrócił się do niego słowami: „Jest pan tylko obywatelem, a nie prawdziwym Amerykaninem”.

„Prawdziwy”! Ten przymiotnik wydaje mi się podejrzany! Pachnie czymś niemiłym, za każdym razem, gdy odnosi się do istoty ludzkiej. Ile lat trzeba mieszkać, aby przestać być obcym abo gościem? By zasłużyć na miano gospodarza? Najczęściej liczymy czas pobytu od przodków, aż do dnia dzisiejszego. Ale mierzymy ten czas w wiekach czy pokoleniach? Wyobraźmy sobie, że ten „staż” jest budynkiem. Dlaczego mieszkaniec parteru ma być gorszy od tego z ostatniego piętra?Zostawiam kwestię, czy biali są prawdziwymi mieszkańcami Ameryki. Dziadkowie ojca Lindy przyjechali przecież z Szwecji, a jednak jej ojciec czuje się już tubylcem na amerykańskiej ziemi!
 

Tutejsi i obywatele. Co ich łączy lub różni? Geny, kultura czy stosunek do podatków? Przybysz, cudzoziemiec, imigrant... a rdzenna ludność. W danym momencie, te dwie kategorie o różnym okresie pobytu, mogą mieszkać w tym samym bloku, tej samej dzielnicy, miejscowości czy kraju. Imigrant i tubylec nagle spotykają się pod jednym obywatelskim dachem. Tubylec dostaje obywatelską parasolkę za darmo, naturalnie, z racji samego urodzenia. Gratis! Bez wysiłku osobistego, bo przodkowie kiedyś inwestowali dla potomków. Imigrant natomiast musi udowodnić (coraz trudniej w niektórych krajach) swoją przydatność dla nowego miejsca. Od niego wymagany jest wysiłek. Tubylec i jego ziomkowie, uważają, że bezwysiłkowe nabycie obywatelstwa jest bardziej wartościowe od wysiłkowego. Takiej zasady przecież nie uznajemy ogólnie w życiu. Praca i wysiłek są wartością same w sobie. Tak jest wszędzie. Tubylec ma w zasięgu ręki, od dziecka, całe bogactwo kultury miejsca, w którym żyje, może nawet chełpić się tym. Jednak pochodzenie tylko maksymalizuje szansy „głębokiej kąpieli” w wartościach danej kultury. Nic więcej. Żadna wiedza przecież nie spada z nieba do łba. Skoro wartosci trzeba i tak się nauczyć, to stać niegłupiego obcego na to. Pytanie brzmi: czy bez miejscowych genów da się wejść w miejscową kulturę?
 

Chrześcijaństwo jest semickim pomysłem. A jednak Europa tak głęboko wchłonęła te  bliskowschodnie wartości, że zapomniała o ich pochodzeniu. W Afryce (poza Egiptem i Etiopią) i  na całej długości Ameryki, Europa wmówiła kiedyś wszystkim, że sama wymysliła tę religię. Chrześcijaństwo w tych miejscach kojarzy się wyłącznie z białą cywilizacją! A przecież, tak ważny element kultury żydowskiej stał się jednym z fundamentów białej cywilizacji. I co? Geny nie są przeszkodą żadną, liczy się chęć i możliwości umysłu, by poznać miejscowe obyczaje, nauczyć się miejscowego języka. Tego kraje przyjmujące domagają się od imigrantów, szczególnie od nowych obywateli innego pochodzenia.
 

Większość krajów traktuje język jako bardzo ważne kryterium nadania obywatelstwa. Możemy założyć fikcyjną sytuację – egzamin znajomości języka polskiego dla imigranta, który ubiega się o polskie obywatelstwo. A gdyby zaprosić na ten sam test losowo wybraną grupę Polaków? Na przykład osoby które o godzinie 14:00 przebywały na placu Konstytucji w Warszawie, w dniu 11 listopada 2013 roku. Co będzie, jeśli ów Polak z urodzenia (nie sięgajmy tak inwazyjnie po czystość krwi, bo wyniki takich badań mogą się okazać zawałotwórcze) dostanie gorszą ocenę od przybysza? Będzie on nadal 100, 70 czy tylko 30% Polakiem? Czy zrobi miejsce przybyszowi w szeregu (kulturowej) polskości? Czy dostanie kolejną szansę i skierowanie (jak kierowca, który przekroczył limit punktów karnych) na dodatkowy kurs znajomości własnej kultury? Więc od  którego momentu autochton uważa  przybysza – nowego obywatela – za jednego ze swoich? To trudne pytanie. Kiedy ich relacje przenikają się, a w końcu zlewają i integrują? Do tego nabyte obywatelstwo nie jest wcale potrzebne. Moje relacje z Polakami, z którymi pracowałem były maksymalne otwarte. Mówię o osobistych kontaktach. O tym, po części zadecydował charakter muzyczego środowiska, ale także znajomość języka polskiego. Szybciej uznamy kogoś za już swojego, bo mówi tym samy językiem. Życie to pokazuje.
 

Wróćmy na chwilę do filmu. Zakładając, że przy stole obiadowym, siedział też Indianin, jak by zareagował na słowa ojca Lindy skierowane do Bruce'a? Co by powiedział na temat amerykańskości tej rodziny? Pewnie kupiłby od razu dwa bilety deportacyjne do Szwecji i do Chin.
 

Status obywatela gwarantuje jedynie zdrowy prawny stosunek z miejscem. Integracja to zupełnie inna sprawa. Dobrze jest, kiedy nabycie obywatelstwa wynika ze znajomości miejsca, a nie tylko – jak to bywa z paszportami sportowymi – z doraźnej potrzeby wzmocnienia tubylczej reprezentacji futbolu, koszykówki czy lekkiej atletyki. Wtedy wszystko idzie w trybie przyspieszonym, byle zdążyć na Mundial, Igrzyska Olimpijskie czy inne zawody pucharowe.


„Być jak inny”, nie czuć się obco, ale przede wzystkim być uznanym i szanowanym, jakim się jest. Tu, jak i ze wszystkim w życiu, nastawienie jest najważniejsze. Spotkałem ludzi, którzy znajdowali wspólny język, choć słabo znali polski. Handlowali na Koronie Stadionu X-lecia. Ciężar walizki z emigacyjnym bagażem czuje Senegalczyk, Wietnamczyk czy Gruzin w Polsce, ale także Polak w USA czy Portugalii. W sumie nikt nie jest wskazany na rozdarcie między „tu i tam”. Swobodny  ruch w społeczeństwie jest możliwy, a grunt przygotowują i gospodarz i gość.

 
Mamadou Diouf