Od połowy minionej dekady w Polsce przeprowadzono mnóstwo projektów we współpracy z Europejskim Funduszem na rzecz Integracji Obywateli Państw Trzecich (EFI). Jak wiele organizacji wzięło się za działania integracyjne, skierowane zarówno do cudzoziemców mieszkających w Polsce, jak i do Polaków, czyli społeczności przyjmującej? Z pewnością plusem całego zamieszania wokół projektów było i nadal jest pojawienie się tematu integracji w debacie publicznej. To pozwoliło polskiej polityce migracyjnej raczkować i nabierać wyrazistości.
 
Z drugiej strony, patrząc na małą liczbę imigrantów (nie mniejszości narodowych), jak to możliwe, że są oni aż tak źle postrzegani przez Polaków? Takie przynajmniej są wyniki sondażu przeprowadzonego dla Fundacji Inna Przestrzeń.
 
Czy projekty integracyjne EFI skierowane do społeczeństwa przyjmującego, a więc do Polaków, były tak mało efektywne? A może źle określono cele? Pytam, gdyż imigrantów o dużych różnicach kulturowych (przecież nie chodzi tu o liczne mniejszości: niemiecką, ukraińską czy białoruską) jest tak naprawdę nadal mało w prawie 40-sto milionowej Polsce. Skoro imigrantów jest tak mało, a programy EFI istnieją od 2007 roku, skąd tak złe wyniki sondażu?
 
Integracja nie jest asymilacją. To stara prawda. W przeszłości, Francuzi próbowali asymilować Afrykańczyków, najpierw w koloniach, później w samej Francji. Nie udało się. Od zarania dziejów mniejszość żydowska udowadnia, że da się kultywować własną tradycję będąc jednocześnie gościem w innym miejscu czy kulturze. Przeciętny Polak cieszy się z istnienia Polonii w USA, Brazylii, Australii, RPA czy na Litwie. Polacy chcieliby, by tamci wychowali swoje dzieci w duchu polskości: z mową Reja, katolicyzmem i pasją do bigosu.
 
Każdy chciałby, by emigranci z jego kraju zachowali tradycje przodków, gdziekolwiek są. Dlaczego tubylcy w Europie i nie tylko, nie pozwalają na to imigrantom? Dlaczego miejscowa społeczność dąży za wszelką cenę do wchłonięcia gości? Przecież nikt nie chce być cukrem w gorącej herbacie.
Ostatni sondaż na zamówienie Fundacji Inna Przestrzeń był po części bardzo pouczający, ale też prowokacyjny. Z bogatego zestawu pytań zainteresowały mnie cztery odpowiedzi.
 
Czy Polska powinna bardziej niż do tej pory zachęcać obywateli Afryki, Azji czy Europy wschodniej, żeby osiedlali się w Polsce?
 
Nie dziwi mnie, że prawie jedna czwarta osób mówi nie. To pytanie straszy.  Zastanawia jednak, że w kraju z którego ludzie nadal emigrują, tak duży procent jest na nie. Co by było, gdyby stworzono oddzielną rubrykę dla imigrantów z Europy Wschodniej?
 
Czy dzięki imigrantom wzbogaci się kuchnia, kultura i polskie obyczaje?
 
Połowa ankietowanych uważa, że nie. Dlaczego więc mnożą się punkty gastronomiczne z kuchnią indyjską, wietnamską, japońską, nie mówiąc już o amerykańskiej inwazji fast foodów? Ile jest w tej chwili w stolicy budek czy restauracji z wszędobylskim kebabem? Znakomita większość klientów to Polacy. Czy sushi i kebab nie są wzbogaceniem oferty kulinarnej?
 
Co do polskiej kultury i obyczajów, czym byłyby one bez Chrześcijaństwa? Na spotkaniach z uczniami, pytam często, skąd pochodzi ta religia, gdzie ma swoje korzenie? Większość uczniów wskazuje Rzym. Poważnie. A przecież ten najważniejszy element nadwiślańskiej kultury jest semickim pomysłem. Gdyby oddać ludziom z Bliskiego Wschodu ten fundament i wszystko co z nim związane, ile pozostaje rzeczy o czysto słowiańskim rodowodzie? Pogaństwo musiałoby powrócić a wraz z nim nowe miejsca kultu. Sięgam tak daleko wstecz, bo wielokulturowość nie zaczyna się od decyzji i polityki migracyjnej UE w XXI wieku. Ona towarzyszy człowiekowi od zawsze. Wtedy kiedy św. Paweł ruszył z Azji, by dotrzeć do Rzymu, kiedy Islam opuszczał Półwysep Arabski, dotarł do Afryki północnej, potem do Hiszpanii. Kiedy Kolumb ruszył w nieznane i dotarł na Karaiby. Kiedy Europejczycy handlowali niewolnikami, a potem kolonizowali kontynent afrykański. Już wtedy nastąpiło spotkanie skrajnych kultur (łącznie ze złymi tego konsekwencjami). Tak było już kilka dobrych wieków temu.
 
Większa liczba imigrantów naruszyłaby polską tradycję i jedność narodową. (57% tak)
 
Polską jedność narodową do tej pory naruszali sąsiedzi, od zaborów aż po II wojnę światową. Nie wiem skąd ten wysoki odsetek. Mam nadzieję, że wielu nadal myli imigrantów z mniejszościami. Ci ostatni są przecież Polakami.

Więcej mieszanych małżeństw oznaczałoby więcej rozwodów, bo różnice kulturowe okazują się zbyt duże.
 
Ponad połowa tak uważa. Ten wniosek mnie zasmucił i jednocześnie rozśmieszył. Dopiero za kilka lat, kiedy będą tysiące mieszanych małżeństw,  otrzymamy sensowną odpowiedź na to pytanie. Śmieszy też pewna hipokryzja. Co jest powodem większości rozwodów w Polsce? To pytanie do odpowiednich urzędów. Ale każdy z nas żyje wśród przyjaciół i znajomych. Będąc w takim gronie, możemy od czasu do czasu szczerze porozmawiać: ile małżeństw rozpada się w Polsce z powodu alkoholizmu, zdrady małżeńskiej czy finansów? Zdrowy rozsądek podpowiada. Nie sądzę, by w najbliższej przyszłości element „mieszane małżeństwa i różnice kulturowe” wyprzedził tradycyjny duet „alkoholizm i zdrada” w rozwodowym wyścigu. Myślę, że  jeszcze przez długie lata rozwody będą raczej powodowane zdradą, kłopotami finansowymi czy zaglądaniem do kieliszka.
 
Odpowiedzi w sondażu mają się nijak do liczby cudzoziemców nad Wisłą. Ta ankieta pokazała na jakim etapie mentalnym jesteśmy: boimy się obcych, chociaż jest ich niewielu. Może chodzi o pewną wizję przyszłości. Jednak nawet przewidując przyszłość, zachowajmy umiar i zdrowy rozsądek.

 
Mamadou Diouf