Po zaliczeniu (czyli po zdaniu wszystkich egzaminów) trzeciego roku w sposób bardzo spokojny, miałem już dosyć konkretny plan na przyszłość czyli rozglądanie się za ewentualną możliwością zostania w Polsce. W związku z tym nadal dbałem o naukę starając się zdać wszystkie przedmioty w terminie. Lecz to zadanie było coraz trudniejsze, ponieważ wiedza techniczna i specjalizacja tego kierunku (informatyki) zaczęły być bardzo skomplikowane. System edukacji w Wietnamie nie jest zbyt dobry, ponieważ uczniowie uczą się tylko tego o czym mówią nauczyciele i nie mają raczej żadnych własnych przemyśleń, czyli wszystko co nauczyciele mówią i pokazują, musi być święte. Uczeń czy student musi znać dobrze odpowiedź i dopiero wtedy może się zgłaszać, coś wypowiadać lub o czymś opowiadać. Polscy koledzy byli chyba bardziej samodzielni i radzili sobie z coraz trudniejszą nauką. Może nie wszyscy, ale większość...

Koledzy z Polski na pierwszych latach studiów może nie byli dobrzy w matematyce (w rozwiązywaniu teoretycznych zadań) jak ja i mój kolega Thanh (z Wietnamu) na naszym Wydziale, ale z każdym rokiem oni zaczynają być coraz lepsi ode mnie. Oczywiście tylko Thanh nadal był najlepszy nie tylko w grupie, ale na całym Wydziale. Można powiedzieć, że byłem tylko średni. Podziwiałem koleżankę o imieniu Gosia, która zaczęła być wyróżniającą się studentką w grupie.

Ela też dobrze się uczyła. Inni też zresztą, chociaż nauka szła różnie u różnych osób. Nie pamiętam ile osób zrezygnowało ze studiów, chyba tylko jedna osoba. Poza tym jednej koleżance dziecko się urodziło.

Janusz też dobrze się uczył i oprócz mojego kolegi, jemu też udało się napisać pracę doktorską i potem razem z Thanh także zostać wykładowcą na uczelni.

Pod koniec czwartego roku już podjąłem ostateczną decyzję, że zostanę w Polsce. A sytuacja wszystkich Wietnamczyków wówczas nie była ciekawa, ponieważ nikt nie miał swojego paszportu przy sobie. Ambasada dysponowała naszymi paszportami i nikt nie mógł uciekać na Zachód, a wtedy Polacy często marzyli i wyjeżdżali na Zachód, w celu poszukiwania sobie lepszego życia. Wietnamscy studenci byli bardzo źli na Ambasadę. Nie mogli jeździć swobodnie do innych krajów. A w tamtych latach można było prowadzić jakiś drobny handel, np. można było zawieźć parę koszulek z ciekawym nadrukiem lub jakieś spodnie dżinsowe do Związku Radzieckiego i w ten sposób można było zarobić trochę grosza, dorabiając do skromnego stypendium. Teoretycznie handel wszelkiego rodzaju był zakazany. Podobno ci koledzy, którzy mieli dobre „układy” z Ambasadą, dobrze sobie radzili i byli bogatsi od pozostałych. Nie wiem czy „przy okazji” pracownicy Ambasady też coś tam zarabiali...

Nadal chodziłem z Danusią. Można powiedzieć, że się zakochaliśmy i czasami rozmawialiśmy co nieco o przyszłości, mimo, że żadne z nas nie wiedziało co nas czeka.

W 1985 r. sytuacja wietnamskich studentów we Wrocławiu zmieniła się na lepsze, ponieważ Ambasada przeważnie zajmowała się swoimi sprawami ze względu na to, że Polska miała wielkie problemy ekonomiczne i polityczne i już nie interesowała się losami studentów tak ściśle. Poza tym, kolega starszy od nas o 2 lata, który był przewodniczącym całej grupy wietnamskich studentów we Wrocławiu też miała dziewczynę Polkę i zapewne nikt nie donosił do Ambasady. Ten kolega też zaczął pisać pracę doktorską i po studiach nie musiał wracać do Wietnamu.

Koledzy starsi od nas o rok też zaczęli „kombinować”, czyli nie obronili pracy magisterskiej od razu, a starali się przeciągać studia jak najdłużej.

Pamiętam przypadek dwóch kolegów z tego rocznika, którzy studiowali na Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Byli z grupy wojskowych i po ukończeniu studiów musieli się stawić na lotnisku. Ambasada kupiła im bilety na samolot i przywiozła im paszporty na lotnisko. Oczywiście tak jak wszyscy inni absolwenci AMW, ci dwaj koledzy też tam byli, ale po odebraniu biletów i swoich paszportów nie wsiedli do samolotu, a ... uciekli. Jednemu się udało się ukrywać na Śląsku i potem ożenił się z Polką, z którą miał syna i córkę. Niestety niedługo potem zmarł. Pracował w kopalni, miał wypadek, wagonik z węglem przeciął obydwie jego nogi.

Drugiego kolegę złapano i deportowano do Wietnamu. Jego polska narzeczona była w ciąży, codziennie jeździła do wietnamskiej Ambasady w Polsce i płakała. Podobno akurat w tamtych czasach córka pewnego  wietnamskiego dygnitarza bardzo chciała i mogła wyjść za mąż za Rosjanina i po tym „incydencie” Wietnam zaczął pozwalać swoim obywatelom zawrzeć związek małżeński z cudzoziemcami, chociaż nadal było to piekielnie trudne. Po długiej walce, dziewczynie kolegi udało się ściągnąć swojego wietnamskiego narzeczonego z powrotem do Polski. Wcześniej pozwolono temu koledze wystąpić z wojska, ponieważ mu groził sąd wojskowy, za „niejasne i niezdrowe relacje z cudzoziemcami”, raczej z cudzoziemkami.

Po zaliczeniu wszystkich przedmiotów miałem spokojne wakacje. Pojechałem z Danusią do jej rodzinnego miasta, Gniezna. Nigdy nie przypuszczałem, że będę mieszkał w tym fajnym mieście przez aż 20 lat. Ale o tym może będę opowiadał w kolejnych odcinkach.

Danusia pochodzi z Gniezna. Jej ojciec był wojskowym i służył we Wrocławiu. Tam dostał mieszkanie służbowe i dlatego zamieszkali we Wrocławiu. Gdyby Danusia dalej mieszkała w Gnieźnie, to nie wiem czy los nas by złączył.

Danusia często jeździła do swojego rodzinnego miasta, gdzie mieszkali jeszcze dziadkowie ze strony matki i wszyscy krewni ze strony ojca, a dziadkowie już nie żyli. Podczas wakacji zamieszkaliśmy u jednej bardzo sympatycznej cioci, która przygotowała dla nas oddzielny pokój. Byłem bardzo jej wdzięczny, ponieważ mogliśmy być razem, przecież jeszcze nie mieliśmy ślubu (nawet zaręczyn, bo wietnamski student był biedny).

A przypomniałem sobie ciekawą historię: Na pierwszym roku studiów, pewnego razu w pociągu poznałem Jolantę. Bardzo się polubiliśmy, pomimo, że między nami nic nie zaiskrzyło. Jola często mnie zapraszała do swojego domu w rodzinnej miejscowości pod Włocławkiem, gdzie jej rodzice i rodzeństwo bardzo dobrze mnie przyjmowali. Mogłem się najeść do syta i zawsze jakieś prowianty dostawałem wracając do Wrocławia. Koledzy zapewne myśleli, że byliśmy parą, z drugiej strony ja też nie chciałem się tłumaczyć, a cały czas byliśmy tylko przyjaciółmi i dlatego w jej domu miałem osobny pokój do spania. Mało tego, po jakimś czasie mogłem poznać chłopaka Joli, który po wielu latach, kiedy mieliśmy już swoje rodziny i dzieci... zobaczył mnie na rynku w Trzemiesznie i od razu poznał. Okazało się, że mieszkali niedaleko Gniezna. Przez dłuższy okres nie utrzymywaliśmy kontaktów, ponieważ każdy z nas był zajęty swoimi sprawami.

Na tych wakacjach w 1985 r. byliśmy w odwiedzinach u wszystkich krewnych Danusi. Chyba wszyscy z jej rodziny mnie polubili. Po tej wizycie w Gnieźnie planowaliśmy wspólny wyjazd pod namiot w Zakopanem, gdzie mieliśmy wspaniałe wycieczki, chodzenie za rączkę i wiadomość, że... będziemy mieli dziecko.

Wycieczki czyli chodzenie po górach w Zakopanem też były bardzo ciekawym i miłym przeżyciem, chociaż dla mnie nieraz to było duże wyzwanie, ponieważ nie umiałem wspinać po ścianach skały w trudniejszych trasach oznaczonych czerwonym czy czarnym paskiem.

Pamiętam, że były łańcuchy i metalowe haki. Danusia i inni koledzy schodzili normalnie, czyli tyłem do przodu. A ja schodziłem po ścianie twarzą w dół. Tłumaczyłem jej, że jak spadnę, to chociaż zawsze zobaczę swoją trasę. Faktycznie źle robiłem, ponieważ trudniej tak schodzić, tak jak człowiek schodzi po drabinie odwracając się plecami do ściany.
Teraz siedzę i piszę wspomnienia, czyli jednak nie spadłem. Udało się przeżyć.*

No ciekawie się zapowiada piąty rok studiów, ponieważ jeszcze nie wiedziałem jak sobie poradzę z rolą bycia tatusiem będąc jednocześnie jeszcze studentem.

No i czy Ambasada się nie dowie i nie wyrzuci mnie ze studiów...

Cdn.

Ngo Hoang Minh

 

*autorowi chodziło o to, że wszyscy schodzili przodem do ściany, a on plecami do ściany, ze względu na humorystyczny charakter, nie redagowaliśmy tego fragmentu.