'Co z nim zrobimy?' Tak w tłumaczeniu brzmi moje nazwisko, które dostałem od rodziców po urodzeniu. W Kongo nazwiska są wymyślane tak jak imiona. Moi rodzice byli bardzo młodzi, mama miała zaledwie 15 lat, ojciec 17. Wychowywał mnie tylko tata. Na imię dał mi Wvarwzeky – to przekręcone nazwisko jego nauczyciela Wawrzeskiego, który był słowiańskiego pochodzenia. Być może to przypadek, ale gdy dorosłem, postanowiłem wyruszyć z Kongo do Polski w poszukiwaniu swojej Drogi. Bez problemu dostałem wizę do Polski, pomimo kłopotów, jakie mieli moi koledzy z wydostaniem się z kraju rozbitego przez wojnę. Rozpocząłem studia na Politechnice Krakowskiej, naukę finansował tata. Niedługo potem 'kran z kasą' został zakręcony i wyruszyłem do Warszawy, aby pracować w barze i zarobić na studia podczas wakacji. Pokochałem to miasto i postanowiłem w nim zostać.

Na stałe zatrzymałem się w akademiku Ustronie na Woli. Pracowałem w Harendzie jako barman i kelner tylko trzy dni w tygodniu. Resztę czasu spędzałem na poznawaniu Warszawy. Wsiadałem w przypadkowy tramwaj lub autobus i jechałem przed siebie. Uwielbiałem te spacery. Najchętniej jeździłem na Starówkę, do ogrodu na dachu Biblioteki Uniwersyteckiej, do Łazienek, do Ogrodu Botanicznego, do Lasku Kabackiego i Parku Moczydło.

Na dyskotekach poznawałem nowych, ciekawych ludzi, z którymi umawiałem się na spotkania w innych pubach lub w domu. Oczywiście było wśród nich wiele dziewczyn.
W ciągu sześciu lat spędzonych w stolicy wiele razy zmieniałem pracę i miejsce zamieszkania. Podejmowałem też naukę na kilku uczelniach, ale nigdzie nie mogłem się odnaleźć.
Cały czas walczyłem o papiery, które pozwalałyby mi na legalną pracę i stały pobyt. Bywało bardzo ciężko, a nawet dramatycznie. Raz zawieziono mnie na lotnisko, aby stamtąd deportować mnie do Kongo. Pomogli mi strażnicy graniczni, ale dalej musiałem walczyć z biurokracją.

Dwa lata temu poznałem piękną dziewczynę, zamieszkaliśmy razem z nią i jej córką. Gdy czekaliśmy na przyjście na świat naszego synka, dostałem kolejną decyzję o deportacji. Miałem 30 dni na opuszczenie kraju. Kama była w ósmym miesiącu ciąży, nasz świat stanął na głowie. Urodziny synka zahamowały procedurę deportacji. Pisaliśmy odwołania, jeździliśmy na przesłuchania. Na szczęście wygraliśmy tę walkę. Kiedy Kombuś skończył trzy miesiące, w końcu dostałem pobyt tolerowany i zezwolenie na pracę. To było cudowne uczucie, jakbym urodził się na nowo. Dlatego nazywam Warszawę swoją matką. Mam nadzieję, że teraz otoczy mnie opieką i pozwoli wybudować na swojej ziemi dom dla mojej rodziny.


Tekst: Wvarwzeky-Wez Kombo-Bouetoumoussa