Odkąd mieszkam w Polsce, intryguje mnie jedna kwestia: Kim właściwie są Polacy? Nośnikami świętej pamięci czy zdrowego zapomnienia? Narodem wybranym czy kręgiem wyklętych męczenników? Dlaczego warto się nad tym zastanawiać, zwłaszcza z okazji 70-tej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego?
Jeden z nurtów socjologii kultury dosyć przekonująco tłumaczy, że żaden człowiek nie jest w stanie dotknąć sedna swej prawdziwej tożsamości, bo byłoby to zbyt bolesne. Spotkanie z samym sobą zatem wymaga zawsze mediacji, pośrednictwa z pomocą symboli, wspólnych mitów i historycznych narracji danej wspólnoty, funkcjonujących jak maski ochronne, którymi jednocześnie się dzielimy z innymi i ukrywamy przed samym sobą.
Warto więc umieć odszyfrować kolektywną podświadomość społeczną reprezentowaną w pamięci historycznej danego społeczeństwa, ponieważ wtedy już wiesz, jakie przygody i problemy czekają cię w codziennym obcowaniu z jego jednostkami. Polacy mają kłopot z swoją historią. Z jednej strony, bo, jak przyznali mi się niektórzy i sam przy różnych okazjach się przekonałem, zbyt dużo o niej nie wiedzą; a jeśli już, to często w formie karykatury, adoracji lub potępienia.
Z drugiej, ponieważ mają tendencję do ciągłego wracania do zasadniczych pytań, na które brak odpowiedzi poza tym, co wynika z osobistego doświadczenia. Paweł Kowal, jeden z twórców Muzeum Powstania Warszawskiego, pisze w przewodniku po tym doskonale manipulującym pamięcią miejscu: „Trudno wtedy nie zadać innego kluczowego pytania. Jak bym postąpił ja, gdyby teraz wybuchło Powstanie, gdzie bym był?”
Mógłbym tutaj jeszcze dużo pisać o szwankującym poziomie nauczania historii w szkolnej edukacji, gdzie nieliczni nauczyciele heroicznym wysiłkiem próbują zastąpić nudę zachętą do krytycznego myślenia. Albo o tym, jak „lewicujący” znajomy kiedyś powiedział mi z całkowitym przekonaniem, że projekt wspólnego polsko - niemieckiego podręcznika do nauczania historii jest rzeczą niemożliwą, bo przecież perspektywa (naszego) narodu zawsze wytrwa. Ale ja chciałbym przekazać Wam dobre wiadomości.
W całym tym szumie o sensie nonsensu wszystkich polskich powstań i buntów razem wziętych zwyczajnie zapomina się przyjąć do wiadomości fakt, że w tej chwili odradza się w Polsce nie tylko ONR i przybywa zbłąkanych dusz łapanych przez Korwin-Mikkego, ale i bez rozgłosu pojawia się nowe, spokojniejsze pokolenie pełne zdrowego rozumu. Jako reprezentanta tego pokolenia chciałbym Wam przedstawić Łukasza Grajewskiego ze swoją książką „Lekcje niemieckiego”, niedawno opublikowaną na podstawie jego pobytu w Wschodnich Niemczech.
Jest to ciekawy, może trochę przelotny i niedokończony, ale bardzo szczery, nie pretensjonalny zbiór tekstów, gdzie Łukasz daje świadectwo swoim przygodom w kraju sąsiedzkim, który chyba do niedawna utożsamiał przede wszystkim z mordercami i opartym na własnej sile ekonomicznej dobrobytem. Jednak, być może motywowany miłością oraz perspektywą założenia rodziny z Niemką, ale też własnym wysiłkiem i wolą, wyzwolił się z tej schizofrenicznej pułapki, którą można ująć w prostym i niepokojącym co najmniej dla ludowego katolika pytaniu (do Pana Boga w samym siebie): Dlaczego im, chociaż przez wieki i wielokrotnie swoimi zbrodniczymi czynami udowodniali, że są gorsi od nas, się udaje, a nam, którzy byliśmy od samego początku lepszymi ludźmi, jednak nie?
Łukasz wybrał, moim zdaniem, znacznie zdrowsze podejście niż kiedyś Andrzej Stasiuk, którego wielobarwne i magiczne, do pewnego stopnia autoironiczne pisanie, jest dla mnie bardzo ciekawe. Jednak w swej wydanej 7 lat temu książce „Dojczland”, Stasiuk wykonał coś w rodzaju znieważenia (nieobecnej) publiczności, ponieważ napisał książkę o Niemcach dla Polaków. Być może liczył na gwarantowany sukces negatywu czy też alter ego Stefana Möllera.
Tak też się stało, jednak Stasiuk chyba nie dostrzegł, że zamiast napisać coś ciekawego i istotnego o swoich zachodnich sąsiadach, raczej potwierdził lub powtórzył swoim tekstem sporo starych autostereotypów o Polakach: pijany pisarz pełen kompleksów narzeka na wszystko i wszystkich, których spotyka, zwłaszcza swoich chlebodawców, wreszcie zaszczycając swoich czytelników starym dictum, że Niemcy to fajny kraj, gdyby nie było tam tych cholernych Niemców.
Trzeba Stasiukowi jednak oddać sprawiedliwości, że przyznał, iż jest to „opowieść o niełatwym losie literackiego gastarbajtera”. I właśnie to jest dla mnie bardzo istotne – bo nawet, gdyby Łukaszowi przeznaczone było dłuższe życie poza granicami Polski, to on już gastarbajterem nie będzie, ponieważ nosi w sobie ugruntowany szacunek do samego siebie, dzięki któremu jest w stanie otworzyć się na innych. Mam nadzieję, że wraz z upływem czasu w Polsce znacznie ubędzie gastarbajterów.
Gert Röhrborn
Ten artykuł przedstawia wyłączanie prywatne poglądy autora.