- Co to dla pani znaczy, że jest Żydówką?
- (…) rzeczywiście, co to znaczy? Mówię po polsku, mieszkam w Polsce, zachowuję się jak wszyscy, mam polską pamięć historyczną i kulturową. Oprócz polskiej pamięci mam też oczywiście pamięć żydowską. (…)
- Nie odpowiedziała pani na pytanie, co to znaczy, że pani jest Żydówką…
- Jestem i już! – upierała się Maria Orwid, lekarka psychiatrii w książce-wywiadzie przeprowadzonym przez Katarzynę Zimmerer i Krzysztofa Szwajcę.
Orwid, pionierka psychiatrii rodzinnej w Polsce i inicjatorka terapii Drugiego i Trzeciego Pokolenia (dzieci i wnuków osób ocalałych z Holocaustu), była jedną z ciekawszych postaci Krakowa. Jako jedna z pierwszych dostrzegła długofalowe konsekwencje tego, że Ocaleni z Holocaustu Żydzi trafiali do 'czarnej dziury' – nie mieli rodzin, przyjaciół, mienia. Trauma Holocaustu, o której nie mówiono po wojnie, była przekazywana kolejnym generacjom i wpływała na indywidualną i zbiorową tożsamość Żydów w Polsce. Dzisiaj wydaje się to oczywiste, ale kilka dekad temu Maria Orwid przecierała szlaki dla takiego podejścia.
Postać Orwid wydawała mi się nietypowym wizerunkiem polskiej Żydówki w stosunku do tych, których nauczyła mnie szkolna historia – a przecież znacznie bliższym i przyjemniejszym.
W poszukiwaniu inspiracji i wzorców do naśladowania historia wydaje się naturalnym kierunkiem, jednak w zerkaniu w przeszłość tkwi zawsze niebezpieczeństwo związane z tym, kto pisał historię, do której się odnosimy. Wyrywkowa, pełna luk i białych plam jest często ta opowieść, a na dodatek wmawia nam, że obiektywnie i solidnie pokazuje przeszłość. Proste kategoryzacje i arbitralne hierarchie, jednowymiarowe postaci i jednoznaczne oceny dają poczucie bezpieczeństwa i narzucają łatwy wybór tego, z kim się identyfikować powinnyśmy/ powinniśmy z wąskiego wachlarza możliwości. A przecież w rzeczywistości zazwyczaj był on znacznie szerszy.

Szybkie spojrzenie na literackie i symboliczne obrazy polskiej Żydówki, jaką karmi nas szkoła (jeśli w ogóle), wyłania najczęściej postać „jidysze mame”, ortodoksyjnej mieszkanki sztetla w peruce lub chustce na głowie, powtarzającej do swoich ukochanych dzieci anegdotyczne 'es majn kind, es!' (jedz moje dziecko, jedz). To często kobieta pracująca, krzątająca się handlarka, jak np. u Elizy Orzeszkowej w 'Silnym Samsonie' czy u Aleksandra Świętochowskiego w utworze 'Chawa Rubin'. Ostatnio ponownie przywołana przez odnalezioną 'Pomarańczarkę' Gierymskiego. Zdarza się, że pojawia się w literaturze jej daleka kuzynka, której rodzice nie chcieli żyć w tłocznej i gwarnej żydowskiej dzielnicy, przestali chodzić do synagogi i przeprowadzili się, a w domu zaczęli czytać Tuwima i Żeromskiego. Wychowana w takim otoczeniu kobieta czuła się Polką. Pewnie wiedziała, że jej pradziadek był rabinem, ale i tak nie miało to przecież znaczenia. Ona i jej podobne – Rachele z 'Wesela' Wyspiańskiego, jak pisał Boy-Żeleński – wypełniały krakowskie czytelnie i teatry. Rzadko pojawiają się literackie bohaterki będące syjonistkami czy kobietami zaangażowanymi w ruch robotniczy – za bardzo wykraczają poza wachlarz ról przeznaczonych dla kobiet. Zresztą, niezbyt pasują też do utrwalonego w polskiej kulturze wizerunku Żyda jako ortodoksa w czarnym chałacie, który odzwierciedla przecież tylko fragment ponad trzymilionowej przedwojennej społeczności.
Mamy za to postaci egzotycznych i rozerotyzowanych Żydówek, które popularne były także w literaturze europejskiej. Przypisując im cechy pożądliwych i rozbudzonych seksualnie, tworzono i utrwalano stereotyp niekiełznanej 'obcej' etnicznie uwodzicielki. Taką jest Lucy Zucker z 'Ziemi Obiecanej' Reymonta, zapisana w polskiej pamięci rolą Kaliny Jędrusik w filmowej adaptacji.

Dzisiaj polskie Żydówki są częścią jednej z najmniejszych religijnych i etnicznych mniejszości w Polsce. Ich prababki pragnęły często wyrwać się ze schematu religijnej mieszkanki sztetla i tradycję judaistyczną zastąpić polską, świecką kulturą. One same dzisiaj – pozbawione wychowania w religijnym domu ze względu na warunki po Holocauście – do tej tradycji wracają i szukają w niej swojego miejsca. Pojawia się często w tej chęci powrotu do żydowskiego dziedzictwa poczucie odpowiedzialności za pamięć o społeczności, która żyła, pracowała i kochała tutaj przez ostatnie wiele setek lat.
Wspólne jest też nierzadko doświadczenie przekraczania tabu mówienia o żydowskim pochodzeniu, które wciąż w wielu polsko-żydowskich rodzinach jest obecne, między innymi jako spadek po doświadczeniu Holocaustu. Przełamanie tego lęku niejednokrotnie pojawia się dopiero w pokoleniu, które dorastało już po przemianach 1989 r. Bywa, że to córki i wnuczki namawiają matki i babcie do ponownego wejścia w żydowską tradycję i uczą je wchodzenia z nią w dialog. Towarzyszy temu często poszukiwanie wzorców żydowskiej kobiecości. Nie musi się ono kończyć na trzech tylko postaciach, choć często ogranicza się wręcz tylko to tego pierwszego, tradycyjnego wizerunku.

Dla wielu osób, szczególnie tych mieszkających poza Polską, sama decyzja o byciu Żydem/Żydówką tutaj jest projektem skazanym na porażkę ze względu na historię. Mówią, że to tak, jakby próbować odradzać życie na cmentarzysku. Ja jednak nie umiem wyobrazić sobie lepszego miejsca na bycie Żydówką niż Polska, kraj, który jest – w dużym skrócie – ojczyzną chasydyzmu i klezmerów, gdzie uczyła się wykształcona córka rabina Rebeka Tiktiner, gdzie urodził się Tuwim i pisała Irena Krzywicka, gdzie szkoły dla dziewcząt zakładały pionierki Sara Szenirer i Pua Rakowska. I właśnie dlatego, a nie pomimo tego, że tutaj ten świat został spalony. Ten ciężar zwyczajnie nie pozwala być obojętnym tak na sprawy żydowskie, jak i w ogóle kwestie tożsamości i pamięci.

Zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, żydowska historia w Polsce daje bogaty wachlarz wzorców, chociaż dotarcie do nich wymaga przełamywania schematów, jakimi nauczono nas postrzegać żydowską przeszłość. Jednym z przełomowych dla mnie doświadczeń w tym obszarze była książka Grażyny Kubicy 'Siostry Malinowskiego, czyli kobiety nowoczesne na początku XX wieku'. Kubica, opracowując dziennik znanego antropologa, Bronisława Malinowskiego, tak często napotykała w jego korespondencji nazwiska kobiet, o których nie było nic wiadomo, że podjęła mrówczą pracę nad odszukaniem tych postaci.
Wdrażając w życie słowa Virginii Woolf, która pytała: 'Co to jest wielkość? A co małość? trzeba czytelnikom dać do podziwiania nowych bohaterów'. Kubica odkryła, także dla mnie, grono nieznanych bohaterek tamtych czasów. Ich imiona są przeważnie zapominane, a postawy niewpisane w ramy powszechnie dostępnych identyfikacji. Ich działalność jednak gdzieś pulsuje i być może stoi za tą nieuchwytnością tożsamością, jaką przedstawiała Maria Orwid. Patrząc na nią, wydaje się, że pytanie o to, co to znaczy być Żydówką w Polsce, ma oczywistą odpowiedź: być samodzielną, mądrą kobietą, aktywną i zaangażowaną, odważną w mówieniu o swojej żydowskiej tożsamości wtedy, kiedy inni ją ukrywali, ale nieizolującej się w swoim środowisku. Na barykadach z walczącymi o swoje prawa osobami niehetereoseksualnymi, raczej otwartą na rozmowę o tożsamości, niż jej fortyfikowanie. Klikam przy jej nazwisku 'dodaj' do panteonu żydowskich bohaterek.


Tekst: Katarzyna Czerwonogóra

[ Tekst zawiera fragmenty artykułu 'O doświadczeniach polskich Żydówek', który ukazał się w zbiorze 'Kobieta w kulturze i społeczeństwie' pod red. Beaty Kowalskiej, Katarzyny Zielińskiej, Bena Koschalki. ]