Odkąd mieszkam w Polsce, zastanawiam się nad tym, do kogo wy, Polacy, jesteście podobni. Bardzo was lubię i podoba mi się życie z wami, i mimo że, według wielu z was, „żyć w tym kraju się nie da” – po prostu czuję się wśród was swojsko. Nie ukrywam, że to przekonanie nie było mi dane od razu, musiałem przejść kawałek drogi, aby uświadomić sobie, że właśnie także z tego powodu jestem tu szczęśliwy. Nie zmienia to faktu, że jestem jednak inny, czyli na tyle odmienny kulturowo, że chcę i muszę zrozumieć, jakimi właściwie ludźmi jesteście. Zdaję sobie z tego sprawę, że niektórzy mogliby patrzeć z niesmakiem na takie podejście, ale mam nadzieję, że po przeczytaniu tego tekstu przekonają się, że było warto. W tym celu w ciągu pięciu lat testowałem i częściowo zweryfikowałem dwie hipotezy. Moja pierwsza myśl – zresztą potwierdzona przez niektórych znanych mi Polaków pochodzących z różnych pokoleń – była taka, że z powodu specyficznej sytuacji historycznej, w której odzyskaliście (i, daj Boże, na zawsze!) niepodległość, staliście się czymś w rodzaju słowiańskiego odbicia Amerykanów w postaci środkowo-europejskich, ambitnych neokonserwatystów. 
 
Po pierwsze, wielu z was bardziej niż jakiekolwiek inne wartości polityczne ceni sobie wolność; po drugie wasz stosunek do kapitalizmu oznacza niesłychaną w tej części Europy formę gorącej adoracji dla ubóstwianej kochanki (której notoryczne zdrady są niezbędną częścią gry pożądania); i wreszcie po trzecie system polityczny nie ujmujący ani jednej rzeczywiście lewicowej partii (SLD jako lakierowany na czerwono wariant narodowo- populistyczngo PIS-u odpada), która wyobrażałaby sobie przyszłość kraju jako społecznie sprawiedliwą –  chyba nieszczególnie wpisujecie się w europejską tradycję państwowości opiekuńczej. 
 
Mimo, że z przekonania jestem socjaldemokratą, nie trudno mi zrozumieć, że w proteście przeciw dwudziestowiecznej zdradzie prawie wszystkich liczących się krajów europejskich wobec waszego kraju, po prostu wypisaliście się z tego nurtu. Tylko jak, przyjmując tę hipotezę, można rozumieć nieustanną obecność pojęcia „solidarności” w polskim dyskursie publicznym – odwołanie do konceptu, który odgrywa niezmiernie ważną rolę w kolektywnej wyobraźni Europejczyków?
 
Więc nie poddałem się i rozważałem dalsze możliwości, a po kilku latach praktyki w codziennym obcowaniu z Polakami chętnie przyznaję, że się myliłem. Jesteście Europejczykami, i to jakimi cudownymi! Znalazłem naród i bogatą kulturę, znajdującą się historycznie w samym centrum europejskości, do których jesteście jeszcze bardziej podobni niż do Amerykanów: Polacy to wschodnio- północni Włosi!  
 
Spójrzmy na oczywiste fakty kulturowo-społeczne. Chyba mało kontrowersyjne jest przyznanie obu narodom podobieństwa w codziennej komunikacji, czyli w żywym gestykulowaniu oraz emocjonalnej interpretacji rzeczywistości. Do tego pasuje ekspresyjny, niczym wzięty z piłki nożnej, styl kierowania samochodem, dzięki któremu kibice Lewandowskiego i Ballotelliego zbliżają się do swych idolów. Polki z kolej są bardzo przywiązane do rozmów telefonicznych, i nawet w swej elegancji łączącej okulary przeciwsłoneczne z bladą cerą, są równe południowym koleżankom, ba, może nawet wiecznie pięknym starorzymskim rzeźbom.
 
Także w tych mroczniejszych stronach egzystencji nie da się ukryć podobieństwa. Chodzi mi o śródziemnomorską duszę, w której tkwi – przynajmniej odrobinę – hipokryzji. Co znajduje się w samym środku serca każdej Polki i każdego Polaka? Właśnie, la familia! Rodzina jest najważniejszą wartością społeczną, nie tylko w powtarzanych co niedzielę z ambon deklaracjach i programach wszystkich stronnictwach politycznych, ale też w deklaratywnych badaniach Polaków. Ale tylko żółtodzioby się dziwią, dlaczego w tej sytuacji w Polsce brak jakiegokolwiek instytucjonalnego wsparcia dla rodzin.
 
Rodzinny egoizm, tak brzmi włoski przepis przeciętnego Polaka na przetrwanie. Są ci, którzy rozumieją to wprost na sposób mafijny – pewna Włoszka wytłumaczyła mi kiedyś przysłowiem podziw swoich rodaków dla Berlusconiego: „Sensem życia jest doprowadzenie publicznej wody do mego ogródka”. Czy to nie brzmi znajomo? Drudzy zadowolą się może staroszlachecką zgodą na łamanie zasad przez innych, jako gwarancją dla własnego pola manewru w podobnych sytuacjach. Jedyna słuszna tutejsza zasada to przecież taka, że nie można się (całkowicie) poddać zasadom, bo „pożyjemy, zobaczymy”.
 
Proponuję więc, żebyście rzucając szable (ale nie szklanki!) skończyli z deklaratywnym braterstwem z Węgrami i odnaleźli swoje prawdziwe pokrewieństwo, z którego możecie być – także z porządną dawką zdrowego humoru – dumni. Carpe diem i temet noscere!  


Gert Röhrborn