Kocham swój lektorat z angielskiego w poniedziałki o 8 rano. Budzę się, gdy jest jeszcze ciemno, jak kot staram się nie zbudzić ze snu swoich współlokatorek, piję kawę i spoglądam w nieżyczliwe warszawskie niebo. Ubieram się, wychodzę, idę na przystanek – się zaczyna. W takich tramwajach o 7 jest cała Warszawka – niewyspana, pędząca jak najszybciej do przodu po głowach, bo czas to pieniądze. Nie masz prawa do uśmiechu, bo automatycznie strzelają do ciebie dziesiątki niewyspanych oczu z jawnie wyrażoną nienawiścią do twojego dobrego humoru. Gdy niechcący dotkniesz pani w czapce – boom! – i już jesteś obdarzony wozem porannej złości.

 

Taka może być Warszawa. Jest życzliwa do zwiedzających ją cudzoziemców i ich portfeli, do podziwiających jej piękno i niesamowitość. Jest nawet czasem romantyczna, zakochująca w siebie i tej miłości od ciebie jak najbardziej wymaga.

Natomiast są ludzie, którzy do niej się uciekają. I to są przeważnie młodzi, niezamężni, piękni i w swoich politycznych przekonaniach niezmienni. Przyjeżdżają do Warszawy, bo muszą uciekać, bo boją się odpowiedzi na głośno wymawianą niezgodę z obecną polityką. To są Białorusini, moi rodacy, a czasem moi przyjaciele.

Są też inne białoruskie dzieciaki, przyjeżdżające na licencjat do Warszawy. Czują się spełnieni. Dostają możliwość studiowania na najlepszych uczelniach, kupowania tanich mainstreamowych ciuchów i instagramowania Pałacu Kultury i Nauki. Po miesiącu wkuwania okazuje się, że Polska – to nie tylko młodzieżowy raj, musisz się uczyć i zdawać zaliczenia w pierwszych terminach, inaczej będzie ci ciężko. Chcą tu przyjeżdżać, bo mają taki cel, Polska jest dla nich marzeniem. Dla takich młodych ludzi Warszawa jest mamą. Są szczęśliwi, w każdym momencie mogą wyjechać na Białoruś, ale stamtąd szybko wracają, bo tu na nich czeka nowa polska mama.

Ci, którzy uciekli, są inni. Nie mogą wrócić (przynajmniej jeszcze przez 5 lat – wybory znowu wygrał ten sam prezydent), nie mogą ściskać przyjaciół, które nie mają wizy, nie mogą poleżeć na własnym łóżku i wypić piwko w znajomej białoruskiej knajpie.

Są tutaj, bo kiedyś uciekli.

A uciekaczom wracać nie wolno.

Zacni Warszawiacy mówią, że to miasto to wcale nie jest silikonowe. Owszem, może kiedyś od przepełnienia wybuchnie. I tak już jest podobna do Rzymu, gdzie się spotykały wszystkie drogi. Ale nie ciekawi to „bezdomnych”, uciekają do najbliższego kraju, najbliżej do Warszawy – swojej nowej macochy.

Białoruś już zostaje w tyle, we wspomnieniach, w codziennym odświeżaniu wiadomości na opozycyjnych portalach. I w sercu też – bowiem wszyscy mówią, że swój kąt ziemi kochali. Zamiast Białorusi teraz mają Polskę, zamiast swoich małych i większych miast – Warszawę. Uwierzcie, prawie nikt z nich nie zna polskiego. Prawie nikt z nich nie miał egzaminu na otrzymanie Karty Polaka, a więc nigdy się nie przyznawał do polskich korzeni i miłości do prawdziwej Ojczyzny. Polska była dla nich zwykłym geograficznym sąsiadem, skąd można przywieźć tańsze ciuchy czy sprzęt.

A tutaj hop! I nagle muszą uciekać, bo się boją. Bo kiedy wszyscy byli (i są) nie zgodni z reżimem, oni wychodzili na ulice i ten ogólny gniew wyrażali. Nie powiodło im się, bo ten taki sprzeciw zauważono i stłumiono. W wyniku tego, przestraszeni, mieli uciekać. Takich historii jest tak dużo ile gwiazd na pagonach łapiących ich służb ochrony porządku. Ale wszystkie kończą się tak samo: mama zostaje w pamięci, macocha Warszawa się uśmiecha.

Pamiętacie te bajki z dzieciństwa, gdzie macocha jest zła, ciągle wykorzystuje biedne dziewczynki do ciężkiej pracy i życzyego co najgorsze? Pragnie oddać za mąż swoje brzydkie córki i zostać najbogatszą mamą na świecie. Czy Warszawka też taka jest? Myślę, że nie. Bo jej nowe dzieci znajdą pracę, mieszkanie, przyjaciół, a może nawet miłość swojego życia. Jasne, nie spotkasz (a może i tak?) "uciekacza" w zarządzie najbogatszej firmy, ale pracę mają i starają się zarobić na przeżycie.

W Warszawce wszystko jest nowe. Do niezadowolonych białoruskich min w autobusie o 7 rano od lat już się przyzwyczaiło. A tu są polskie, jakieś inne, jakieś nie podobne do swoich. Jak idą na browara w sobotę wieczorem, nawet mogą dostać w twarz. I nie to, żeby im na Białorusi coś takiego się nie zdarzało, ale białoruska pięść jest jakaś swoja, polska jakoś obraża i wybija (zęby i z pozytywnie nastawionego życia).

Mój felieton się kończy, moje nowe znajomości z uciekaczami nie. A więc proszę, Warszawko! Bądź dobrą macochą dla swoich nowych dzieci. Nie zabijaj co najlepsze, ale dawaj nadzieję i wiarę, że to wszystko złe kiedyś przeminie jak straszny sen. Obiecuję: moi to są najlepsi i każdy z nich ma swój szlak do wolności. Szlak, który idzie przez Warszawę.

Jana Tkaczuk