Szok kulturowy to fenomen, jaki dotyka większość z osób, które odważą się przenieść na obce ziemie. Ponieważ wielu Polaków wyjeżdżało i wyjeżdża zagranicę, nie mogą być nieświadomi trudności, z jakimi trzeba zmierzyć się mieszkając w rozmaitych krajach. Spotkawszy wielu Polaków w Wielkiej Brytanii (mojej ojczyźnie), mogę z dużą dawką pewności stwierdzić, że widziałem ten rys na ich przerażonych twarzach, wywołany jakąś żartobliwą ripostą, że w zasadzie to się nie zrozumieliśmy.
Sam szok kulturowy nie odnosi się do stanu zdrowia czy syndromu emocjonalnego, ale jest powszechnie używanym przez jajogłowych określeniem, które ma podkreślać, że przejście do nowych realiów kulturowych rodzi trudności. Nie powinno dziwić, że jakikolwiek aspekt kultury może wywołać szok, a według niektórych rozwija się on w czterech fazach: miesiąca miodowego, negocjacji, dopasowania i opanowania. Zgłębiając ten temat w ciągu ostatnich tygodni, poszczególne fazy zainspirowały mnie do bardziej szczegółowego zastanowienia się nad kilkoma pierwszymi latami, jakie spędziłem w Warszawie. W jaki sposób Warszawa wpłynęła na mój szok kulturowy i jak sobie z nim radziłem?

Na początku – faza miesiąca miodowego. Byłem wcześniej w Warszawie na wakacjach i miałem po nich wyśmienite wrażenia. Życzliwi ludzie, bardzo tanie piwo, dobre zakwaterowanie. Przez pierwszych kilka miesięcy byłem nieustannie zapraszany do pubów i na imprezy, przez co czułem się trochę jak gwiazda. Każdy podchodził do mnie i rozmawiał ze mną, a ja nieuchronnie kończyłem pijąc wódkę z ludźmi dyskutującymi o różnicach kulturowych, które ja dopiero miałem odkryć, naiwnie sądząc, że już je zrozumiałem. Swoje pierwsze odczucia – które pojawiły się przy lądowaniu, kiedy to moim oczom ukazał się bielusieńki śnieżny dywan i przy wysiadaniu z samolotu, kiedy poczułem przeszywające zimno, jak gdybym nie miał na sobie dosłownie nic – zignorowałem. Wyobraźcie sobie tylko przyjazd w lutym! Przymknąłem oko na gburowatych pracowników administracji celnej, którym wręczyłem dokumenty tożsamości, a dopiero później zdałem sobie sprawę, że ten poziom obsługi to norma – czy to na lotnisku, czy w barach, czy w kiosku przy kupowaniu papierosów. W Anglii uprzejmość jest zwyczajową codziennością – proszę czy dziękuję są niczym niezbędne elementy w podtrzymaniu kontaktu między dwiema istotami ludzkimi. Polskie realia okazały się czymś zupełnie przeciwnym, a uzyskanie choćby namiastki podziękowań, przypominało wyciskanie łez z kamienia.
Poruszanie się po mieście wydawało mi się dość łatwe. Po zlokalizowaniu swojego położenia i zapoznania się z nazwami miejsc, uznałem system transportu miejskiego za dobrze zorganizowany i tani. Jedyne trudności w tym zakresie to wsiadanie do autobusu czy tramwaju – w Anglii normą jest, że pasażerowie ustawiają się na przystanku w kolejce, podczas gdy w Warszawie panuje wolna amerykanka. Po kilku tygodniach stało się dla mnie jasne, że uprzejmość nie przekłada się na efektywność, a uczucie dopasowywania się do otoczenia pojawiło się pierwszy raz, gdy zmusiłem się do wbicia w zapchaną komunikację miejską.
Mieszkałem blisko centrum, a ludzie, od których wynajmowałem mieszkanie byli przyjacielscy i gościnni, choć samo mieszkanie było dość archaiczne, telewizor prehistorycznym zabytkiem, a wyposażenie mieszkania, jakby to ująć, powojenne. Był to jednak dom. Moja ówczesna dziewczyna i jej przyjaciele dokładali wszelkich starań, abym poczuł się jak u siebie, co – muszę przyznać – udało im się z wielkim powodzeniem.

Drugą fazę określa się mianem negocjacji, ale ja określę ją mianem koszmaru. Wszystko było takie inne, może nie w jakiś bardzo uderzający sposób, ale przejawiało się w pozornie niewielkich i dziwacznych zachowaniach. Dla mnie było to najbardziej zauważalne jeśli chodzi o tak drobną rzecz jak herbata. Jak potwierdziłby to każdy normalny Anglik, herbatę powinno podawać się z odrobiną mleka, chyba że jest to earl grey, którą można serwować z kawałkiem cytryny, chociaż wielu ludziom zapewne nie będzie ona smakować. Od wszystkich, którzy proponowali mi herbatę, a ja odpowiadałem im, że poproszę z mlekiem, zawsze słyszałem jakiś komentarz. Przeważnie były to odpowiedzi typu: 'to nazywa się bawarka' albo 'w ciąży jesteś?', przy czym obie okraszone historią ciężarnej żony, a odrobina mleka stawała się połową kubka.
Kolejną przyczyną moich męczarni była bariera językowa. Nie znałem ani słowa po polsku w momencie, gdy tutaj przyjechałem, a z jakiegoś powodu ludzie zwracali się do mnie na ulicy mówiąc niesłychanie szybko i energicznie. Dopiero, gdy nauczyłem się podstaw, odkryłem, że raczej pytali mnie o drogę niż komunikowali, że zrobiłem coś źle.
Ale to, do czego najtrudniej było mi się przyzwyczaić, a w zasadzie wciąż jest, to polska biurokracja. Ileż to razy musiałem przejść jakąś procedurę, która wymagała pójścia do jakiejś instytucji. W Wielkiej Brytanii procedury są relatywnie proste i bezbolesne. W Polsce oznaczają one dzień lub dwa w stresie, stanie w kolejce, zamartwiając się, czy dokumenty są w porządku, a formularze wypełnione poprawnie i właściwym kolorem długopisu. To także uczenie się różnych systemów poszczególnych instytucji, właściwych tylko im. To właśnie te specyficzne instytucje mogą naprawdę wpędzić obcokrajowca w depresję, jak również to, że część z nich stosuje metody przekraczające wszelkie wyobrażenia, a w dodatku bywają urzędnicy, którzy zrobią wszystko, żeby tylko odesłać cię do innego okienka, zamiast udzielić jakkolwiek pomocy Bogu ducha winnemu Anglikowi, próbującemu powiedzieć coś łamaną polszczyzną. W najlepszym przypadku frustrujące, a w najgorszym wpędzające w poważną depresję. Dzięki temu można zrozumieć, dlaczego tylu warszawiaków ma gorzki wyraz twarzy – z dużą dawką pewności powiedziałbym, że właśnie musieli złożyć wizytę w jakiejś instytucji.

Nawet pomimo tych wszystkich trudnych sytuacji mam poczucie, że do fazy dopasowania przeszedłem z relatywnie małymi perturbacjami. Bardzo pomogła mi gościnność warszawiaków. Gdy składa się wizytę w warszawskim domu, można być pewnym, że zapozna się z ludźmi w najbardziej przyjacielski sposób. Twoja szklanka nigdy nie będzie pusta, w żołądku nie zostanie ci ani trochę wolnego miejsca, a nawet pomimo bariery językowej zawsze znajdzie się jakiś sposób na komunikację z cudzoziemskim gościem. Wydaje się, że w Warszawie ludzie najlepiej czują się u siebie w domu. Otoczeni przez zdjęcia najbliższych osób, w świętości własnych mebli i ścian. W obliczu domniemanej przemocy, która zatrważa Warszawę, to właśnie w domu ludzie są naprawdę otwarci i życzliwi, podczas gdy na mieście prawdopodobnie nawet by nie zdali sobie sprawy z twojego istnienia. W Anglii natomiast nasza tkanka społeczna skupia się wokół pubów, co w Polsce jest dopiero kształtującą się tradycją. Początkowo było mi trudno przywyknąć do tego, że nie chodzi się do tego samego pubu trzy razy z rzędu, jak to zwykle bywa w Anglii. Po jakimś czasie stało się dla mnie normalne, że odwiedza się różne dzielnice i miejsca. Chociaż, jako że Warszawa nie ma lokacji słynącej z pubów, jasne jest, że trzeba zrobić rundkę po różnych częściach miasta. Pub 'lokalny' – czyli to, co w Wielkiej Brytanii darzy się niemałym uczuciem – do polskiego stylu życia, preferującego bycie w domu, w zasadzie nie pasuje. W Anglii mówi się, że dom jest tam, gdzie serce, a dzięki wielu wieczorom spędzonym na jedzeniu, piciu i rozmowach z przyjaciółmi, powiedzenie to z pewnością pomogło mi bardziej docenić polski styl życia.

A na końcu faza opanowania. O ile w ogóle można mówić o opanowaniu jakiejś kultury. Z upływem czasu czułem się coraz bardziej u siebie, radząc sobie z istniejącymi barierami kulturowymi, a różne małe dziwactwa powoli zdają się zanikać. Przeszłością jest niemożliwość udzielenia pomocy ludziom pytającym mnie o drogę czy samodzielne poproszenie o jedynie odrobinę mleka do herbaty i czuję, że rozumiem Warszawę o wiele lepiej. Wziąłem ślub w kościele katolickim, a dzięki interesującym dyskusjom z księdzem, jakie pozwoliły mi na wgląd w życie duchowe Polaków, zaciągnąłem dług wdzięczności, który pomógł mi pojąć biurokratyczny aspekt warszawskiego życia. Zostałem także zaproszony do prywatnej sfery polskiego życia rodzinnego, co dało mi wgląd w bliskość, jaką dzielą ze sobą członkowie polskiej rodziny.
Co więcej, uświadomiłem sobie, jak nieuzasadnione są generalizacje na temat kultury, ponieważ niuanse, które kryje w sobie każda osoba, czynią ją tak różną od innych, a na dłuższą metę spotyka się pokaźny przekrój charakterów, przy czym wszyscy mamy cechy wspólne, ale i bardzo się różnimy.
Warszawa jest trudnym, mętnym, dość okropnym miejscem, ale kiedy zacznie się rozumieć, jakie mechanizmy nią sterują, można odkryć w tej ciemności światło. Obecnie uważam Warszawę za lustrzane odbicie polskiej przyjaźni. Zbudowanie zaufania i szczerości to wieloletni proces, ale gdy dojdzie się do etapu wyjątkowej bliskości, w nagrodę otrzymuje się lojalność i akceptację na całe życie.
Innym oczywistym bonusem jest to, że w naszym zglobalizowanym świecie Anglia jest tylko dwie godziny lotu stąd.


Tekst: Christopher Moore