W ostatnich dniach w jednej z zagranicznych stacji TV oglądałem reportaż opowiadający o rzece przepływającej przez Los Angeles. Niestety, jest to miejsce bardzo niechętnie odwiedzane przez mieszkańców i turystów przyjeżdżających do Miasta Aniołów. Wzdłuż brzegów zbudowane są wprawdzie zabezpieczenia przeciwpowodziowe, które gwarantują mieszkańcom bezpieczeństwo w razie przybrania wód, brakuje jednak zagospodarowania i atrakcji turystycznych. To sprawia, że ogromny obszar w centrum miasta pozostaje pusty i budzi niechęć mieszkańców. W związku z tym powstają kolejne plany zabudowy okolic rzeki – tak, aby stała się ona jak najbardziej przyjazna dla ludzi. Program ten dał mi do myślenia – bo przecież Polacy w sercu Warszawy mają również przepiękną rzekę – Wisłę. Pamiętam gdy – krótko po moim przyjeździe do Warszawy – koledzy zaprowadzili mnie na zapoznawczy spacer po mieście. Wtedy po raz pierwszy byłem na Starówce i ujrzałem Wisłę z perspektywy skarpy. Stojąc na tarasie pod Zamkiem Królewskim, spojrzałem w dół na rozpościerający się widok i oniemiałem: 'Cóż za piękne miejsce' – pomyślałem. Byłem przekonany, że to miejsce spotkań i imprez. Miejsce, w którym łączy się natura z cywilizacją.
W odróżnieniu od rzeki w Los Angeles, Wisła płynie w otoczeniu zieleni przez niezwykle malownicze tereny. Tymczasem okazało się, że podobnie jak mieszkańcy L.A. warszawiacy rzadko udają się nad swoją rodzimą rzekę. Prawie nie ma tam ani imprez ani spotkań. Czyżby Polacy nie byli entuzjastami takich miejsc? Tak myślałem aż do czerwca tego roku – okresu powodzi.
Fala kulminacyjna przechodząca przez miasto wywołała prawdziwą sensację – mieszaninę strachu i ciekawości. Ja też dałem się ponieść emocjom. Wyposażony w aparat fotograficzny udałem się udokumentować wydarzenie, zrobić zdjęcia żywiołowi. Rzeka ściągnęła na swoje brzegi tysiące ludzi. Spodziewałem się, że większość przybyła tam – podobnie jak ja – w celu upamiętnienia momentu i przede wszystkim z obawy, że woda może rozmyć wały i zagrozić miastu. Okazało się jednak, że na brzegu rozpoczęto pikniki i spotkania. Ludzie w oczekiwaniu na rozwój sytuacji zjednoczyli się. Pocieszali się wzajemnie, dodawali otuchy. Kiedy największe zagrożenie minęło, przyszła ulga i tłum trochę się zmniejszył, ale ciągle jeszcze dużo ludzi przebywało nad wodą. Siadali na trawie, na murkach, jedli i pili zamawiane posiłki. Uśmiech pojawił się na moich ustach. Pomyślałem, że może coś drgnie, coś się zmieni i to naturalne serce miasta zacznie tętnić życiem. Niestety, po przejściu fali powodziowej jest tak jak zwykle – Wisła smutna i zapomniana przez swoich sąsiadów płynie sobie spokojnie, samotnie.
Dzisiaj jednak sądzę, że nie dzieje się tak z powodu niechęci kulturowej, a raczej braku pomysłu na zaplanowanie terenów nadwiślańskich. Myślę, że Warszawie potrzeba miejsc jak w innych europejskich stolicach, takich jak Londyn czy Berlin, plaż pełnych leżaków, miłych kafejek i miłych miejsc, gdzie można spotkać się z przyjaciółmi i przy okazji niedrogo coś zjeść. Takich prawdziwie rodzinnych miejsc. Świetnym pomysłem byłoby pole do grillowania. Dla wszystkich, którzy tak jak ja nie mają własnych działek, byłby to rewelacyjny pomysł. Brakuje kilku sklepów z drobiazgami – jak np. w Toruniu. Wtedy my warszawiacy moglibyśmy się dzielić naszą piękną Wisełką i niezwykłą panoramą Starówki z turystami z Polski i całego świata.
Ostatnio mówi się o nowych planach i projektach, w tym o Centrum Nauki Kopernik, planie rozbudowy centrum kajakowego. Pojawiają się też różne atrakcje – ekspedycje w towarzystwie ornitologów, tramwaj wodny, stateczki, a nawet łódź wikingów. We wrześniu rozpoczął swoją działalność również gród wikingów – który gościł w swoich progach VI Międzynarodowy Festiwal Historyczny. Super, oby tak dalej! Wtedy Wisła dorówna swoim 'siostrom' z innych stolic, a może nawet je przyćmi.
Ciekawe, co na to warszawska syrenka? Na pewno byłaby zachwycona towarzystwem swoich rodaków i turystów, i oczywiście funduszami dla miasta – które objęła swoją miłością i patronatem.
Tekst: Stephen Sambali, 2010