W dalszym ciągu opowieści o moich doświadczeniach, jako mieszanki argentyńsko-polskiej (lub na odwrót, jeśli ktoś poczuł się urażony przez wybraną kolejność), będę wam opowiadał, jak to wszystko wyglądało jakieś 15 lat temu, gdy jeszcze brudziłem moje kolana błotem i podobnymi elementami, próbując dotrzeć pierwszy na zbiórki w trakcie jednomiesięcznych obozów. Wszystko zaczęło się dawno temu, kiedy głęboko zazdrościłem mojemu bratu jego przygód z różnych dalekich miejsc w argentyńskiej prowincji, świetnie dekorowanego munduru i ilości lekkich blizn, które robiły z niego coraz bardziej dorosłą osobę. Też tak chciałem! Więc, zgodnie z sobą, musiałem się zgodzić najpierw na cierpliwe chodzenie na zbiórki Skrzatów i Zuchów, aż do ukończenia 10-11 lat - wieku, w którym już mogłem się poczuć, w terminach „Polonijnych”, dorosły. Ale dopóki tak się nie stało, miałem jeszcze udawać dziecko. Tak dobrze mi to wychodziło, że teraz nie pamiętam, czy wszedłem do szeregów harcerskich rok później.

Tak zacząłem spędzać moje soboty w „Maciaszkoło”, ośrodku polonijnym, do którego chodziłem, w dzielnicy Martin Coronado, prowincji Buenos Aires. W Buenos Aires istnieją też ośrodki w Quilmes i Burzaco, a poza Buenos Aires też istniały (już dziś nie wiem) na prowincjach Cordoba i Rosario.

Sobota rano mieliśmy szkółki polskiego, gdzie próbowali nas nauczyć języka, a później zwykła zbiórka, gdzie graliśmy i śpiewaliśmy po polsku i wydawaliśmy przeróżne ryki. Główną wychowawczynią była druhna Nina, starsza pani, która opowiadała nam dużo o Polsce, tak jak ona (i moja babcia) pamiętała. Pewnie to była świetna dla niej okazja, by sobie powtórzyć w myślach, jak to wszystko było u siebie, w Polsce, by nas zalewać obcą słodką melancholią. Gdy przychodzą mi na myśi jej metody pedagogiczne, czuję się zaskoczony, że tak było. Myślę, i tak, że pobyt w Argentynie pewnie złagodził jej sposoby. Ale na pewno druhnie Ninie nie mieściło się w głowie, jak to było możliwe, że niektóre dzieci nie mogły ani jednego słowa po polsku wydusić. I wtedy, podejrzewam, że te, które nie potrafiły powiedzieć nawet „cześć”, nie miały frajdy. Druhna Nina wróciła razem z demokracją, około 1991 r., do Polski i ostatnie, o czym się dowiedziałem, jest to, że próbowała rozkręcić interes sprzedaży „dulce de leche” (dżem z mleka, z argentyńską recepturą) na ziemi Warsa i Sawy. Chyba jej się nie udało.

Gdy już, nareszcie, mogłem przystąpić do wymarzonych szeregów szóstej karpackiej drużyny harcerskiej w Argentynie, miałem za sobą przynajmniej 3 kolonie zuchowe. A teraz miałem się przygotować do prawdziwego „Harcerskiego przeżycia”: obóz.

Problem był z tendencją, że wszyscy chcieli sobie pojechać do bardzo fajnych miejsc, ale nie wszystkim się chciało chodzić każdej soboty na spotkania, gdzie się robiło dziwne rzeczy, których koledzy ze szkoły nie byli w stanie zrozumieć. Drużynowi bardzo się starali, by ludzie chodzili regularnie na zbiórki. I stosowalii różne metody: przyjazną, grając mecze futbolu po każdej zbiórce; mniej przyjazną, próbując ograniczyć czas grania w piłkę do wprowadzania materiału ZHP; i jeszcze mniej przyjazną, nie pozwalając pojechać na obóz tym, którzy nie chodzili regularnie.

Ludzie, którzy chodzili, pochodzili często z różnych warstw społecznych i z tego, co mogę sobie przypomnieć, jakoś traktowaliśmy się wszyscy na równi. Może wszystkie dochody były (z rzadkimi wyjątkami) tak samo skromne w każdym domu. Czasem te korzenie polskie były „przeoczywiste” w ludziach, a czasem nie, i w tym tkwił ten wielki błąd organizacji: uniemożliwiać dostęp tym miłośnikom polskiej kultury, którzy nie mają przodków z Polski. Pewnie to zabiło dużą część klienteli.

We wszystkich wydarzeniach tej społeczności próbowało się mówić po polsku, tylko, że wtedy się wchodziło na teren oficjalnych spraw harcerstwa i zawsze tendencja była to przyspieszyć, ile się mogło, bo chciało się przejść jak najprędzej do przyjemniejszych spraw. Ponad połowa generalnie nie mówiła w domu po polsku, ale słownictwo kampingowe w naszych spotkaniach było zdumiewająco spolszczone: toporek, namiot, łopata, siekiera, szałas, itp. (czyli na takie rzeczy używaliśmy TAKIE słowa). Też części dnia harcerza w obozie były nazywane odpowiednio po polsku, a to co było najciekawsze to ogniska: dużo ludzi dookoła ognia śpiewała to, co wydało się jak najbardziej zbliżone do tego, co było napisane w śpiewniku. Pierwsze ogniska każdego obozu były dość nierówne i mało klarowne w dykcji, ale już pod koniec obozu chyba każdy potrafił śpiewać wszystko prawie jak Polak. Stąd do dziś mogę zaśpiewać niemal 50 piosenek na pamięć. Zawsze lokacje tamtejszych obozów były bardzo fajne, bo generalnie trafialiśmy albo do ośrodków wakacyjnych, własności argentyńskiej Polonii, albo do dużych pól wojska argentyńskiego. W tym rzecz, prawie nikogo nie było blisko obozu (trzeba było się przejść kilka kilometrów, by dotrzeć do najbliższej wsi) i takie wrażenie było niesamowite. Argentyna jest dosyć rozległa i ludzi jest tyle samo co w Polsce (około 40 milionów), tak, że gęstość ludności sprzyja temu, żeby przejechać setki kilometrów bez zauważania jednej żywej duszy. Kontakt z naturą w takich okazjach (picie z rzeki wody, życie przez miesiąc bez elektryczności) były bardzo rozwijające dla dziesięcioletniego chłopaka. Mendoza, Neuquen i Córdoba były prowincjami, dokąd trafiliśmy z obozem i, które dzięki Harcerstwu mogłem poznać. W czasie naszych podróży często trafialiśmy na ulicach na regularnych Scoutów i czasem już o nas wiedzieli (byliśmy „Los scouts polacos”), a czasem nie. Mocno polecam, jeśli kiedyś będziecie w Argentynie, poznać takie miejsca w sposób kampingowy.

Moja kariera harcerska skończyła się na stopniu wywiadowca i funkcji zastępowego. Przez 15 lat doświadczałem różnych rzeczy, które mnie oddalały coraz bardziej od myślenia „szeregowego”, czyli organizacji pionowej. Ostatnie moje dwa obozy były nad morzem, w „Punta del Este” w Urugwaju. Ciekawe było to, że nie daleko od nas mieli wakacje najbogatsi ludzie z Argentyny, i często dzwonili na policję, żeby nas wyprowadzili stamtąd. Myśleli pewnie, że w naszym obozie tylko bywali cyganie, którzy próbowali się włamać do nich i ukraść ich cenne przedmioty. Na szczęście tak nie było.

Dziś, dzięki znanemu portalowi społecznościowemu, znowu widzę nazwiska, o których od dawna nic nie wiedziałem. Szokujące może być widzieć kogoś, kogo pamiętasz w krótkich spodenkach, a dzisiaj jest cały zarośnięty i z trójką dzieci na zdjęciu. Ci ludzie nadal się spotykają, przynajmniej wirtualnie, ale harcerstwa już prawie w Argentynie nie ma. Mały napływ nowych członków do polonijnej społeczności skurczył ilość uczestników do minimalnej ilości osób, które nie wiem, czy są w stanie zagrać, z powodu liczby, meczu futbolowego po zbiórkach.

Jednak świat staje się coraz mniejszy, zdałem sobie sprawę. W czasie jednego koncertu świetnego zespołu „Yoga Terror” jedna znajoma mojej koleżanki ze studiów, mówiła mi, że ma kuzynkę z Argentyny. Czyli moją pierwszą „miłość” z jednego z tych obozów.


Nicolas de la Vega