Na pierwszym roku moich studiów na jednym z wykładów rozmawialiśmy o świętach w Polsce. Jedna dziewczyna podniosła rękę i oznajmiła wszystkim, że jest ateistką. Że nie wierzy w Boga, ale nie ma nic przeciwko tym, którzy w niego wierzą. Później dodała, że za stół czy to wigilijny, czy to paschalny siada, łamie się opłatkiem, składa życzenia, później z całą rodziną wyruszają do kościoła. „To zwykła tradycja”, – powiedziała...

Po narzekaniu katolicyzm jest drugim sportem narodowym Polaków. Przynajmniej, takie mam wrażenie. Proszę na mnie się nie obrażać, nie pisać gniewnych komentarzy i nie złościć się na cały mój kraj. Mieszkam tu od dawna, ciągle porównuję, oceniam i doceniam. Kościoły, jak i boiska, są pełne, święta katolickie to nie są wyłącznie święta katolickie, to są jeszcze święta narodowe. Prezydent składa życzenia, cały kraj robi zakupy w przeddzień wielkich świąt, długie ferie zimowe, narty. Tego jest tak dużo, i to wszystko niby musi pokazywać moc świąt Bożego narodzenia. Pozostaje tylko pytanie: czy jest w tym wszystkim Bóg? Czy jest on zapraszany do stołu, do domów, do tych życzeń i przygotowywań się do świąt?

Za każdym razem czas przed świętami jest dla mnie szaleństwem. W każdym sklepie są kolejki od rana do późnego wieczora. W telewizji krzyczą o nowych promocjach, w sklepach towary przestają być zwykłymi towarami, a zaczynają żyć życiem „prezentów na święta”. Wszędzie jest jakaś okazja, promocja, sale, akcja, tanio, za darmo, pół ceny, zniżka... Patrzę i myślę: gdzie jest Jezus?

Swoich pierwszych Świąt Bożego Narodzenia właściwie nie pamiętam. Gdy byłam 7-latką, czekałam tylko na prezenty. Wiedziałam od  rodziców, że rodzi się mały Jezusek, że trzeba go kochać i prosić malusieńką Bozię o szczęście, zdrowie i dobre oceny. Czasy już były niby-demokratyczne, można było chodzić do kościoła. Dzieci zapraszano na roraty o 6:30 z rana ze świeczką czy lampionem, a najlepiej to zrobionym samemu z miłością, z kolorowego papieru i wycinanymi gwiazdkami betlejemskimi na każdej z 4 stron.

Chodziłam rzadko. W kościele śpiewaliśmy o Maryi, która otula nas swoim płaszczem i dlatego nie musimy niczego się bać. Było wesoło, bo czekaliśmy na Świętego Mikołaja i nigdy nikt z nas nie wiedział kiedy przyjdzie i da nam cukierki. Było wesoło, bo raz w tygodniu na pewno ktoś z dzieci się zagapi i przestanie kontrolować swój lampion, który przerośnie w ogień w ręku i  podpali kurtkę dziewczynce z przodu.

Już od dawna nie mam 7 lat, a mama już nie budzi mnie o 5:30 i nie wyciąga mnie z łóżka. Nie całuje moich czerwonych policzków i nie robi mi kanapek. Jestem dorosła, sama wstaję i robię kanapki. Potem proszę ich z tatą usiąść i opowiedzieć mi o swoim dzieciństwie, o swoich świętach, o swoim małym Jezusku.

Opowiadają.

„Właściwie to nie mieliśmy żadnych rorat. Nawet w niedzielę do kościoła nie można było chodzić. Jak się małemu szło, to w poniedziałek nauczyciel, obecny batiuszka, stawiał pośrodku klasy i „oskarżał” o modlitwę za grzechy. Potem księdza zabrali, niektórzy jeździli do innych parafii, a niektórzy – na Litwę, bo nie daleko. Mała wiedziałam, że rozpoczyna się Adwent, kiedy moja babcia robiła sołoduchę – coś podobnego do chleba z wody i gorszej mąki. Babcia miała ciężkie życie – jej ładną córkę potrącił samochód w dniu ślubu. Wierzyła, że przez post tu na ziemi ulży swojej córce w niebie. Trzymała post w środę i niedzielę, i uczyła tego nas, swoich wnuków”.

Do kościoła wtedy nie chodzili, Boga mieli w swoich domach. Dzieci uczono paciorkom w domu, a najbardziej edukowana kobieta z całej wsi uczyła dzieci katechizmowi i innym modlitwom. Bóg był zabroniony, w kościołach były kina i przechowywalnie ziarna. Ale Bóg w domach był obecny.

„Oczywiście rodzicie się starali, żebyśmy pościli i nic nie jedli 24 grudnia. Dużo pomagaliśmy, bo trzeba było mieszać kisiel w piecu i zmielić mak. Byliśmy mali, chciało się bawić, a tu – trzeba pracować. Mama się starała, żeby na stole było 12 potraw, wszystko jak należy”.

Mama miała w rodzinie siedmioro dzieci, tata – czworo. Rodziny były duże, przez cały rok oszczędzano na jedzeniu i ubraniach, ale przed świętami na stół podawano wszystko. Mówią, że cała wieś drżała od kwiku – 2 świnie przechowywano do świąt bożonarodzeniowych.

„Modliliśmy się wszyscy na kolanach przed wielkim obrazem na ścianie. Potem siadaliśmy do stołu i jedliśmy zupę grzybową. Pod obrus świąteczny wkładano sianko, bo Jezus w stajence się narodził. Czasem stawialiśmy jeden talerzyk dla nieoczekiwanego gościa, a na noc nikt nie sprzątał ze stołu – rodzice mówili, że w nocy zjeść przyjdą bliscy zmarli”.

„I co, -pytam się,- do kościoła nie można, to szliście spać?” „Gdzie tam, impreza się zaczynała!” – odpowiadają.

„Najpopularniejszym pytaniem z rana 25 grudnia było „Czy nie masz przypadkiem mojej bramki?” Zdejmowaliśmy wszystkie bramy i chowaliśmy u sąsiada, zamienialiśmy je między sobą. Zamykaliśmy drzwi z zewnątrz, więc z rana gospodarze nie mogli wyjść z domów. Niektórzy rodzicie otwierali szeroko drzwi, żeby młode córki szybciej poszły za mąż. Stawialiśmy też buty w kolejkę – czyj but będzie ostatni, ten się pierwszy ożeni czy wyjdzie za mąż. Do dwunastej w nocy nie tańczyliśmy, ale po 12 włączaliśmy muzykę. Przychodziła młodzież, śpiewaliśmy kolędy. Żyliśmy biednie, ale jakoś po-bożemu”...

Zamiast zakończenia

Kiedyś czy to katolickie, czy to prawosławne święta były zabronione. Dzisiaj w Polsce te czasy już przeminęły, na Białorusi – przeminęły, niby. Dotychczas ludzie nie mają wolnego na Święta Bożego Narodzenia, ale mają wolne na święto rewolucji październikowej.  

Patrzę na braci Polaków i zazdroszczę: święta są wszędzie, pełno rozmów w telewizji, nawet show kulinarne pokazują propozycje dań na stół świąteczny. Zazdroszczę, ale się pytam: czy w tym wszystkim na pewno gdzieś jest Bóg? W tych kolejkach, w tych kilogramach i tysiącach złotych polskich prezentów, w idealnym sprzątaniu domu? Czy w tych wszystkich sloganach i kolorowych banerach z czerwonymi literami nie zgubiliśmy sensu tych świąt, czy nie zgubiliśmy Jezusa?

Kupujcie prezenty, zapraszajcie znajomych na Wigilię, sprzątajcie w domu do stanu sterylności, proszę tylko o jedno: zaproście na święta Jezusa.

 

Jana Tkachuk