Edukację w polskiej szkole zaczęłam od drugiej klasy podstawówki w Szkole Podstawowej nr 9 na Ochocie, która obecnie już nie istnieje. Po wspaniałych wakacjach i nauce języka polskiego na podwórku oraz u pani Marzeny, sąsiadki z naprzeciwka, zostałam zapisana do szkoły. Historia mojej przemiany religijnej zaczęła się od przyjaźni polsko–wietnamskiej z Małgosią – z koleżanką ze starszej klasy, a także sąsiadką z tego samego podwórka. Rodzina Małgosi była ultrakatolicka – jej babcia, jej mama i ona sama uczęszczały w każdą niedzielę do kościoła, a także do comiesięcznej spowiedzi. Małgosia była wówczas moją przyjaciółką, nauczycielką i mentorką. Wprowadziła mnie w świat księży, sióstr, kościoła i dodatkowych zajęć z religii w kółku kościelnym.

Druga klasa to, jak pewnie niektórzy wiedzą, dla polskiego dziecka historyczny rok. Przyjmujemy wtedy komunię świętą i stajemy się katolikami. W szkole obowiązkowo były prowadzone lekcje z religii, do czego się nieświadomie podporządkowałam.
Czytanie biblijnych przypowieści było dla mnie tak samo atrakcyjne jak czytanie wietnamskich mitów i bajek. Kolorowe obrazki, dziwne postacie ze skrzydłami, nadludzkie zachowania i poświęcenia dla dobra drugiej istoty, były dla mnie wzorem idealnego świata, pełnego dobroci, gdzie zły zawsze dostawał nauczkę, dobry zaś był sowicie wynagradzany.

Zaczęło do mnie dochodzić pojęcie sacrum i profanum, rozumiałam takie pojęcia jak życie doczesne, materialne, a także niebo czy piekło. Żadne dziecko nie chciało iść do piekła, więc musieliśmy nauczyć się modlitw, co było nie lada wyczynem, gdy mój polski nie był jeszcze na tyle rozwinięty. Powtarzanie modlitw za siostrą i dziećmi w klasie było dość zabawne, bo za każdym razem odkrywałam nowe znaczenie tej samej modlitwy.

Zbliżał się maj, przygotowania do komunii były bardzo odczuwalne, dzieci chwaliły się wianuszkami, sukienkami i bucikami. Ja byłam raczej zajęta zabawą, a nie religią. Siostra pewnego dnia zapytała się mnie czy ja też przystąpię do komunii świętej.
Nie pamiętam szczegółów, ale to Małgosia była wtedy osobą, która załatwiała wszelkie formalności, jakie pozwoliły by mi przystąpić do komunii. Dowiedziałam się, że trzeba być ochrzczonym niedługo po urodzeniu, a ja miałam już 9 lat. Komunia miała być 18 maja, w dniu moich urodzin, co podwójnie mnie cieszyło – oznaczało to podwójne świętowanie, raj dla dziecka.

Po rozmowie u księdza proboszcza w kościele św. Jakuba na Pl. Narutowicza, spisaniu wszelkich danych i dokonaniu formalności zostałam 16 maja ochrzczona jako Diep, czyli moim prawdziwym wietnamskim imieniem, bo nie miało ono polskiego odpowiednika. A że zostałam już nazwana, nie dali mi innego. Zawsze mnie to zastanawiało, ponieważ polskie dzieci mają pierwsze imię i drugie nadane przy chrzcinach. W mojej sytuacji kościół był bardzo elastyczny, a może przeoczył fakty?
Sukienkę oczywiście pożyczyła mi Małgosia, buty kupiliśmy trochę za małe, bo na Hali Banacha prawie wszystkie już zostały wykupione. Pamiętam, że miałam przez nie ogromne pęcherzyki, a musiałam w nich chodzić przez kolejny miesiąc też na rekolekcje. Włosy Małgosia ukarbowała mi frytkownicą, więc z modną w latach 90. fryzurą poszłam do kościoła, razem z odświętnie ubranymi rodzicami i ich przyjaciółmi.


Ojciec chrzestny i matka chrzestna
Pani Marzena miała siostrzenicę Anię, która pomagała mi w lekcjach polskiego. Polubiłyśmy się na tyle, że Małgosia zaproponowała Ani, by ta została moją mamą chrzestną, co ona przyjęła z radością. Ania jest teraz mamą dwóch dziewczynek, a z jedną z nich moja pięcioletnia córka chodzi do tej samej grupy w przedszkolu. Można sobie tylko wyobrazić moje wielkie zdziwienie, kiedy po 22 latach ponownie spotkałyśmy się na zebraniu w przedszkolu. Niestety przez cały ten czas nie miałyśmy ze sobą kontaktu.
Wybór ojca chrzestnego był bardziej oczywisty, ale także dziwny. Mój tata miał przyjaciela, wujka Hieu, Wietnamczyka z pochodzenia, który studiował w Polsce i ożenił się z Polką. Katolik. Miałam więc już komplet rodziców, więc żadne przeszkody nie stały mi na drodze do w pełni przyjęcia komunii.

Niespodziankom jednak nie było końca, bo byliśmy jednymi z ostatnich przybyłych do kościoła, a jedynymi o egzotycznym wyglądzie. Moja mama przyodziała tradycyjny jedwabny strój w kolorze intensywnej zieleni, co wywołało zdziwienie wśród ludzi. Tata elegancko w garniturze. Ja, jak panna młoda w śnieżnej sukience, byłam gotowa złożyć siebie w ofierze Bogu.
Wnętrze kościoła było olbrzymie. Zostało podzielone na dwie części, dla dziewczynek po prawej stronie i dla chłopców po lewej. Dla mnie zostało zarezerwowane krzesełko w rzędzie dla chłopców. Jedyna w białej sukni pośród ciemnych garniturków stanowiłam kropkę nad i. Otóż okazało się, że mam nietypowe imię, Diep, które nie kończyło się na –a, jak typowe imiona dziewczynek: Agata, Marzena, Ola, Kasia. Zostałam chłopcem na jeden dzień.
Dzień skończyliśmy na uroczystej kolacji w restauracji Hoang Long na Grójeckiej, jedząc pyszne sajgonki.

Tekst: Diep Nguyen Hong