- Dzień dobry! Dzwonię do Pani w sprawie wynajęcia mieszkania.
- Dobry. Przepraszam, a czy Pani jest z Ukrainy?
- Nie, z Białorusi.
- Dobrze, to już wszystko opowiadam.
Mam koleżankę, która rozmawiając po polsku ma wschodni akcent. Większość Polaków to dziwi, od razu mają kupę pytań, które można by nazwać „Czy naprawdę u was jest tak źle” albo „Jak tam Łukaszenka”. Po iluś latach mieszkania w Warszawie nauczyłam się krótko wszystko wyjaśniać, a zarazem jeszcze bardziej człowieka tym tematem zaciekawiać.
Ale nie o to chodzi.
Chodzi o stosunki polsko-białoruskie. Moja wspomniana wyżej koleżanka opowiadała, że większość rozmów o wynajęciu mieszkania rozpoczynało się właściwie tak, jak opisałam wyżej. Czyżby Polacy naprawdę mocno rozróżniali nasze sąsiadujące narody?

Mam uporczywe uczucie, że Polacy nas [Białorusinów] lubią. Naprawdę. Nie są przesyceni rozmowami o reżime, czasem naprawdę zainteresowani dzisiejszą sytuacją i problemami. W telewizji nie tak dawno widziałam film historyczny o zbrodniach przedwojennych w tym państwie oraz rozmowę z noblistką Swiatłaną Aleksijewicz, a w Poznaniu nawet widziałam z nią plakaty. Polska miłość do Białorusinów nie jest olbrzymia, ale wprawdzie wyczuwalna.

Ostatni Marsz Niepodległości, który odbył się w Warszawie, mnie przestraszył. Nie wzięłam w nim udziału, natomiast uczestniczyłam w „rozchodzeniu się” uczestników po domach. W tramwaju, na który czekałam przez 40 min, zauważyłam gniewne spojrzenia w odpowiedzi na język białoruski, ale nie nadałam temu uwagi. Już nazajutrz się dowiedziałam o „Ukrainiec nie jest mi bratem” i „Polska dla Polaków”. I znowu – żadnego wspomnienia o Białorusinach.

Ale czemu?

Parę lat temu, gdy całym światem wstrząsnął Majdan, współczułam braciom. Ale w pewnym momencie uświadomiłam, że moja Warszawka już jakoś nie jest do końca tą samą Warszawką. Tu i tam słyszałam ukraińską mowę, w każdym tramwaju, do którego z kimś z Białorusinów wsiadałam, widziałam nieprzerywające się spojrzenie ze zrozumieniem tego, co ja mówię. Rozumiałam, że ci ludzie uciekają, gdyż nadeszły smutne czasy, ale taka duża ilość mnie naprawdę przerażała.

W tym czasie cały Internet, wszystkie wiadomości i rozmowy na ulicach tak albo inaczej dotyczyły sytuacji na Ukrainie. Kiedy przestrzeń medialna była wypełniona po brzegi informacją z Majdanu, tysiące Ukraińców przybywali na Dworzec Wschodni. Polacy się na to jak najbardziej godzili – braciom trzeba pomagać.

Ale niedługo Warszawa zaczęła być ciasna. Zaczęły się rozmowy o polskim niezadowoleniu, bowiem, gdzie znajdziemy dla was wszystkich miejsce? I jakoś w tym momencie się urodziło głośne przekonanie o braku więzi rodzinnych z narodem ukraińskim. Polacy jakoś już nie chcą pomagać, nie chcą dzielić się chlebem i bigosem. I chociaż zawsze są otwarci na rozmowę, tu dialogu prowadzić nie mają zamiaru.

I w tym samym czasie po cichemu, i nie w takiej ilości, i już na Dworzec Centralny przyjeżdżają Białorusini – posiadacze Karty Polaka, studenci oraz młodzież po studiach wyższych, szukająca tutaj pieniędzy i uznania. I wolności. I jakoś Polacy milczą, nie wyganiają, nie wyrażają gniewu. Naprawdę zależy im na tym, by pomóc, bo „u was tam jest ta dyktatura, ciężko wam jest”. No jest.

Czasem gdy się dowiedzą, że jest się ze Wschodu, w oczach można przeczytać taką lekką drugorzędność. Mam nadzieję, że wciąż nie myślą, że na śniadanie, obiad i kolację mamy same ziemniaki i mieszkamy w starych poszarpanych domach bez prądu.

Jest jeszcze inna, mniejsza kategoria ludzi, którzy nas trochę więcej niż nie lubią. Ta nie miłość wspycha w momencie, gdy się dowiadują, że możemy np. mieć stypendium, którego wystarczy na wynajęcie pokoju w samym centrum miasta albo gdy zamiast Polaka na staże przyjmuje się nas – z akcentem i problemami ze składnią.

A i tak w większości swojej Polacy nas lubią. Dlaczego?

Mam dwie teorie. Pierwsza – że Polacy postrzegają Białorusinów jako swoich młodszych braci i sióstr. Dostosowują się do tradycji, są spokojni i naprawdę umieją ten kraj pokochać. Są życzliwi i tej życzliwości tylko potrzebują. I wolności.

Druga – czujemy ze sobą pewną więź historyczną. A więc jest jakiś obszar, w którym da się znaleźć coś wspólnego, swojego. Chyba dlatego żaden Białorusin nie postrzega Polski jako kraju zagranicznego, a w Białymstoku czuję się jak by był w Grodnie.

Polska już od dawna nie jest dla Polaków, więc problem mają ci, którzy uważają siebie za nacjonalistów i lubią wykrzykiwać te słowa podczas marszów i wypisywać je na mostach i praskich budynkach. Polska, i w tym Warszawa od dawna jest międzykulturowa – spotyka się tutaj mnóstwo narodowości i człowieczych losów. Cieszy mnie ta polska miłość do Białorusinów. Udręką natomiast jest, że nie da się tej miłości rozciągnąć na wszystkie narody, tu przybywające.

Jana Tkaczuk