Temat mówi sam za siebie. Tłumaczem jestem od ponad dwudziestu lat i posiadam kompetencje, żeby domniemać, że zawód tłumacza nie jest wcale tak łatwy i przyszłościowy jak się wydaje. W dzieciństwie służyłem rodzicom za tłumacza w życiu codziennym za każdym razem, kiedy przychodził czas, w którym Zachód ścierał się ze Wschodem, czyli w szpitalach, targach, na zebraniach rodzicielskich w szkole, dokumenty urzędnicze lub przy stole wigilijnym polskich rodzin. Teraz wykonuję tłumaczenia specjalistyczne z zakresu handlu. W latach 2008-2010 byłem skuszony obietnicami, że rozwój gospodarczy Chin przyczyni się do powstania mnóstwa nowych wakatów na rynku pracy dla tłumaczy polsko-chińskich, dlatego z całych sił szlifowałem języki. Zbliżamy się powoli do 2014 roku i zdążyłem już skorygować opinię o zawodzie tłumacza. Laikom wydaje się, że branża tłumaczeniowa to łatwe i wyjątkowo dochodowe źródło pieniędzy, a rzeczywistość jest zupełnie inna.

Czy praca tłumacza nadal jeszcze jest potrzebna? Technologia jest już tak zaawansowana, że prawie nie trzeba angażować człowieka w przekłady. Google Translate dziś to już nie to samo co GT trzy lata wcześniej. W „CSI: Miami” widziałem wyimaginowany sprzęt, który po zarejestrowaniu czyjejś mowy, automatycznie tłumaczy ją na angielski. Sprzęt jest koncepcją wymyśloną na potrzeby serialu, ale w rzeczywistości pod kątem technologicznym jest to łatwe do osiągnięcia.

Tłumaczenie jest fachem drugim najstarszym na świecie po prostytucji. W czasach paleolitu ludzkość potrzebowała osoby w swoim plemieniu, która potrafiła dogadać się z plemieniem po drugiej stronie gór, ile kur chcą za kosz ryb. Fach był elitarny, dopóki Internet nie zrewolucjonizował totalnie sposoby, w jaki firmy się komunikują. Dziś branża tłumaczeniowa to jeden wielki nieuregulowany zlepek indywiduów posiadających wiedzę o słowach i literkach. Wśród tłumaczy można wyróżnić tych pracujących dla agencji tłumaczeniowych, przysięgłych, freelancerów i zatrudnionych w organizacjach.

Agencje tłumaczeniowe w Polsce to jedna wielka pomyłka dla tłumaczy języków dalekowschodnich. Nie znam jeszcze nikogo, kto byłby zadowolony z wykonywania tłumaczeń języków japońskiego lub chińskiego dla agencji. Problemem jest mało zadowalające honorarium za tłumaczenia, reguły ograniczające swobodę dokonywania tłumaczeń i wyjątkowo niski popyt na te języki w Polsce.

W lipcu 2011 roku był nabór kandydatów dla pewnego prestiżowego biura tłumaczeniowego. Potrzebowali kogoś ze znajomością języków mandaryńskiego i kantońskiego. O! Tak się składa, że jestem jedyną osobą w całej 38-mio milionowej Polsce, która włada płynnie jednocześnie polskim, mandaryńskim i kantońskim. Rozmowy były hohoho, super, super, że w końcu znaleźli kogoś ze znajomością kantońskiego. Problem tkwił w tym, że w Polsce nie ma żadnego zapotrzebowania na kantoński (dialekt jest stosowany przeważnie w Kantonie, Hong Kong i Makau, czasami w Singapurze), a Chinczyków pochodzenia kantońskiego w Polsce jest pewnie nie więcej niż 50-100. Obywateli, oraz firm japońskich i koreańskich w Polsce jest jeszcze mniej niż chińskich odpowiedników. Na nich jest jeszcze mniejsze zapotrzebowanie na tłumaczy.

Przez długi czas moja skrzynka pocztowa była pusta, a telefon milczał. Aż do czasu kiedy w maju poprzedniego roku ktoś zlecił mi przetłumaczenie bilansu i raportu finansowego pewnej chińskiej firmy. Swoją pracę wykonałem, projekt oddałem na czas i poprosiłem o wypłatę honorarium. Wkrótce otrzymałem umowę, w której zawarto klauzulę o tym, że wypłata nastąpi dopiero w momencie, gdy moje skumulowane honorarium osiągnie pułap 500 zł netto. Ekhem, matematyka jest dość prosta: 170 zł netto kumuluję w rok. 3 lata potrzebuję, żeby osiągnąć określony pułap. Polityki firmy nie zmienię, dlatego odpuściłem nawet roszczenia o te pieniądze. 170 zł wypracowuję w dwie godziny pracy dla delegacji zagranicznych – nie chciałem już spierać się o 170 zł premii na przestrzeni roku.

Tłumacze przysięgli to specyficzna grupa quasi-urzędników. Jest to wyjątkowa grupa tłumaczy akredytowanych przez państwo, ciesząca się specjalnymi przywilejami. Przede wszystkim posiadają wyższy status niż normalni tłumacze: mogą inkasować ceny nawet trzy lub czterokrotnie wyższe od tłumaczy normalnych, a poza tym są jedynymi osobami legalnie dopuszczonymi do zatwierdzania przekładów dla sądów, organów fiskalnych, policji, ministerstw itd. Niestety bodaj od 2005 roku zaostrzyły się wymogi wobec aplikantów na tytuł tłumacza przysięgłego, bowiem od tamtego momentu od kandydatów wymagany był jakikolwiek stopień naukowy magistra.

Przy możliwości zarobków 300 zł na godzinę, niemal zerowa konkurencja i niekończące się zlecenia od klientów, rzeczywiście bycie tłumaczem przysięgłym brzmi fajnie i ekscytująco. Jednak nie jest to zawód masowy. Obecnie w całej Polsce jest łącznie 18-tu tłumaczy przysięgłych języka japońskiego, 11-tu języka chińskiego i tylko 5-ciu koreańskiego. Nie dość, że trzeba najpierw spełnić absurdalny wymóg posiadania tytułu naukowego magistra, to jeszcze trzeba porządnie się przygotować do egzaminu. Niekiedy słyszę legendy, że Ministerstwo Sprawiedliwości kontroluje liczbę przybywających tłumaczy przysięgłych i za kulisami manipulują wynikami egzaminu… Wniosek jest jeden: nie każdy władający danym językiem może wstąpić w krąg najelitarniejszych tłumaczy.

Jednak niektórych tak kręci praca tłumaczeniowa, że postanawiają nadrabiać brak poparcia autorytetu własnymi ambicjami i szukają zleceń na własną rękę. W tym przypadku rządzą się prawa rynkowe: ile ty mi zapłacisz, tyle ci sprzedam. Niestety rynek tłumaczeniowy języków dalekowschodnich w ostatniej dekadzie zszedł do dramatycznego psiego poziomu z powodu nadmiernej ilości tłumaczy.

Tłumacz freelancer chińskiego kiedyś dobrze zarabiał, bo było mniej Chińczyków władających językiem polskim. Nowe trendy kulturowe i handel motywują szkoły wyższe do otwierania nowych wydziałów i tworzenia programów językowych. Każdego roku legiony nowych sinologów, japonistów, tłumaczy, politologów ze specjalizacją dalekowschodnią, orientalistów opuszczają mury szkół wyższych bez realnej perspektywy na znalezienie pracy pokrywającej się ze studiami. Poważnie mówię - niepotrzebnie wydajemy tylu orientalistów! Nie ma w Polsce tylu miejsc pracy, żeby zaspokoić potrzeby speców od Azji Wschodniej.

Te tłumy podczas studiów nauczą się jednego czy dwóch języków dalekowschodnich i wstawią do sieci ogłoszenie usług translatorskich. Tak jest, dzisiaj każdy kto potrafi władać paroma zdaniami jest tłumaczem, tak samo jak każdy po paru szkoleniach specjalizacyjnych z zakresu innowacji może być przedsiębiorcą i osiągnie na bank sukces w biznesie. Każdy chce utrzymać się z tłumaczenia, dlatego każdy klient jest dla nich kwestią życia lub śmierci, bo klientów na języki dalekowschodnie jest po prostu mało. W Internecie zaczyna się istny diabelski wyścig o to, kto przekona klienta do siebie niższymi cenami jak na targu rybnym. Jeśli student orientalistyki ulicę dalej przetłumaczy o 10 zł taniej – to idziemy do niego. Z badań wynika, że 70% klientów poszukujących usługi tłumaczeniowej patrzą wyłącznie na cenę, ale jakość schodzi na drugi rząd.

Że co?! Jakość tłumaczeń zawsze musi być brana jako priorytetowe kryterium doboru odpowiedniego tłumacza! Nie chcemy chyba powierzać naszych dokumentów z zamówieniem studentowi, który wykona przekład za 40 zł? Trzeba spełnić dwa warunki, żeby zostać tłumaczem profesjonalnym: płynnie posługiwać się językami oraz znać kulturę obu krajów, żeby dokonywać dokładnych tłumaczeń. Niestety często spotykam się z sytuacjami, że nawet tłumacze przysięgli popełniają błędy tłumaczeniowe, pomimo ich statusu społecznego. Nie spodziewajmy się, że ktoś za 40 zł wykona nam nadzwyczajny przekład dokumentów. Niestety podaż ciągle rośnie w stopniu nieadekwatnie szybkim wobec popytu, ceny za usługi spadają, a razem z cenami spada często jakość pracy. Wszystko doprowadza to do tego, że tak naprawdę freelancerzy sami sobie odbierają miskę.

Na naprawdę wysokie zarobki mogą liczyć tłumacze zatrudnieni w organizacjach rządowych i pozarządowych. W Polsce obecnie tłumacze języków dalekowschodnich mogą liczyć na zarobki rzędu od 1500 euro do 2000 euro netto miesięcznie. W Parlamencie Europejskim najniższy rangą tłumacz piśmienny języka chińskiego może liczyć na 6000 euro miesięcznie. Jednak w przypadku firm nie ma takiego wakatu jak tłumacz. Taką osobę zatrudnia się na stanowisku menedżera ds. czegoś, asystenta ds. czegoś, ale nie jako tłumacza. Taka osoba tak naprawdę jest od wszystkiego: od podstawowych operacji w firmie po wykonywanie tłumaczeń w nadgodzinach.

Wg mnie przyszłość branży tłumaczeniowej będzie ściśle związana z handlem międzynarodowym i posadami specjalistów od czegoś tam w dużych korporacjach. Rynek tłumaczeniowy w Polsce dojrzewa, przechodząc z otoczenia skupionego na freelancerach, na specjalistaów skupionych w organizacjach. Najlepiej więc nauczyć się języka i opanować jakąś domenę w wielkim świecie biznesu. Już w tej chwili w całej Polsce jest ponad 3000 firm, które dramatycznie potrzebują osób ze znajomością języka chińskiego. Rozwój kontaktów handlowych Europy z Azją spowoduje dalsze tworzenie wakatów dla orientalistów, dlatego tych profesjonalistów nigdy nie zabraknie. Tłumacz przysięgły, jak już wspominałem, jest dla tych, którzy rzeczywiście już w wieku 10-ciu lat wiedzą, co chcą robić w przyszłości.

Z drugiej strony jest pewien problem: specjalistów ze znajomością języków dalekowschodnich w Polsce nigdy nie będzie tylu, co menedżerów marketingu, specjalistów ds. reklam, pr-owców. Każda firma potrzebuje marketingowca, ale nie każda potrzebuje marketingowca ze znajomością japońskiego. Świetlana przyszłość speca w czymś z językiem dalekowschodnim też ma swoje ograniczenia popytowe. W dodatku tłumacz w dawnych czasach był podróżnikiem i kulturoznawcą, który stawał się niemal native speakerem drugiego języka. Dzisiejsi tłumacze są maszynami kodującymi, które zapamiętują i odtwarzają wyrazy.

Puentując, praca tłumacza nadal jest bardzo elitarna, jednak trzeba się liczyć z tym, że bycie elitarnym wymaga od nas high-endowego podejścia do pracy oraz obracania się w odpowiednich środowiskach. Tego, kto targuje się o klienta o każdą złotówkę w sieci trudno w takim kontekście nazwać profesjonalistą.


Anthony Chiu