Los pomocy domowej nie jest łatwy. Pamiętam, jak siedem lat temu odwiedziłam rodzinę mojego wuja w Nigerii. Pomocą domową był nastoletni chłopiec. Smukły, przystojny, o smutnych oczach. Nastrój odwiedzin był wzniosły, każdy starał się być maksymalnie elegancki. Ponieważ uważałam, że tak wypada, skomplementowałam fryzurę ciotki, która okazała się być peruką. Gdy skończyliśmy jeść, z ulgą wymknęłyśmy się z siostrą na papieroska do ogrodu. Gdy tak stałyśmy, nasłuchując cykad schowanego w krzakach świerszcza – giganta, z cienia wyłoniła się nieśmiało postać chłopca na posyłki. W milczeniu wręczył mi zawiniątko i oddalił się na odległość paru metrów. Dzięki temu wciąż miał nas na oku, ale – może w jego mniemaniu - nie zakłócał swoją osobą rangi tej szczególnej dla niego chwili. W milczeniu odwinęłam cienki materiał i zsunęłam sznurek. Moim oczom ukazał się list. Mała karteczka złożona na osiem razy, objętością bardziej przypominała pudełko niż kartkę. List pokryty drobnym, gęstym pismem, niepewnej nastoletniej ręki.

Jego treść mówiła:

„Mam na imię tak i tak. Pochodzę ze wsi (…) Chciałbym pojechać do U.S.A albo Wielkiej Brytanii (...). Jak tylko powiecie gdzie mam się stawić, przybędę i pojedziemy. Umiem gotować i sprzątać. Jestem uczciwy i pracowity. Najlepiej zabierzcie mnie ze sobą od razu (…)”

To była chwila, której nie zapomnę do końca życia. Chłopiec był niewiele młodszy ode mnie, a jednak nadany mu odgórnie status społeczny stawiał nas w niezłomnej hierarchii. Ja – dziewczyna z zachodu – on – tubylec, marzący o ucieczce do Ameryki. Ogarnęło mnie obezwładniające przygnębienie. Razem z siostrą zaczęłyśmy pokrętnie tłumaczyć, że nie jesteśmy z Ameryki ani z UK i że to niemożliwe, abyśmy go zabrały ze sobą. Że najlepiej zrobi jak będzie się dobrze uczył, a może dostanie stypendium i będzie mógł wyjechać. Ale on nie słuchał. W jego oczach i głowie myśl o ucieczce zakorzeniła się na tyle, że niczym mara powtarzał tylko „chcę jechać, zabierzcie mnie”, lub milczał starając się wyłapać z naszego potoku nerwosłowia cień nadziei na porwanie.

Przystojny młodzieniec o smutnych oczach nie dawał za wygraną, dlatego oddałyśmy mu list i przeprosiłyśmy za własną niemoc. Teraz po latach czuję wstyd i żal, kiedy pomyślę o tym chłopcu i jego spojrzeniu. Może już studiuje, albo pracuje w pocie czoła w miejscu gdzie nie ma klimatyzacji. A może jest już w Ameryce i codziennie zmaga się z losem o to, aby przetrwać, w duchu ciesząc się, że robi to w Ameryce, a nie w Nigerii? A może został w Afryce, snując codziennie wizje swojej ucieczki za ocean? Może zaczepia innych przyjezdnych, prosi ich o pomoc w wyjeździe? Lub jeszcze inaczej. Może jest teraz szczęśliwym mężem i ojcem; ma na tyle wygodne życie, że jego nastoletnie marzenia wydają się być niewyraźną fantazją z poprzedniego życia? Może siedząc pod cieniem akacji, sączy mleko kokosowe, wprost z łupiny orzecha (w sanskrycie kalpa virksha, co czyni z kokosu „drzewo, które zaspokaja wszystkie potrzeby życia”) i leniwie ogląda świat w obrębie swojej społeczności, ciesząc się tymi chwilami? Dopiero teraz, po tych siedmiu latach mam odwagę, żeby przeciwstawić sobie tamtą chwilę w zacienionym ogrodzie. Teraz jestem w stanie znieść wyobrażenie smutnych oczu chłopaka, w których czaiła się nadzieja odmienienia losu. Każdy jest kowalem swojego losu…? Można chociaż spróbować, bo warto. Zawsze!


Ifi Ude