Po urlopie spędzonym z rodziną w Wietnamie i ostatnim zaliczonym egzaminie mogłem spokojnie przystąpić do dalszej nauki na Politechnice Wrocławskiej. Sytuacja pod koniec drugiego roku studiów była nieciekawa – mogłem zostać wyrzucony ze studiów, ponieważ w tamtych latach wietnamscy studenci nie mieli prawa powtarzać roku, a właśnie ten wymóg okazał się tragiczny dla kilku rodaków z mojego roku.

Wraz ze mną (rocznik 1981) na Politechnice Wrocławskiej studiowało jeszcze sześciu innych kolegów z Wietnamu.

Informatycy: dwóch wietnamskich studentów, czyli kolega i ja studiowaliśmy informatykę, a po 5 latach prawdopodobnie zostaliśmy pierwszymi wietnamskimi informatykami - programistami, ponieważ w kierunku nauki ścisłej w poprzednich latach starsi koledzy studiowali głównie na Wydziałach Matematyki i po ukończeniu studiów zostali matematykami. Może wówczas niektórzy koledzy sami się uczyli i studiowali tę ciekawą i bardzo szybko rozwijającą się dziedzinę techniki, czyli informatykę, ale w Wietnamie chyba jeszcze nie wiedziano, że taki wydział jak Informatyka istnieje, a Polska już miała dość nowoczesne maszyny liczące (typu Odra). Według rozdzielnika wietnamskiego Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego i Szkolenia Zawodowego mieliśmy studiować matematykę stosowaną. Jak wspomniałem w poprzednich odcinkach, kolega cały czas bardzo dobrze się uczył i obronił pracę magisterską przed terminem i mógł przystąpić się do studiów doktoranckich. Niestety wszyscy inni takiej szansy już nie mieli, ponieważ na każdym roku, najwyżej tylko jeden student z Wietnamu mógł przejść ze statusu studenta na status doktoranta. W tamtych czasach Polska Rzeczpospolita Ludowa przyjmowała rocznie kilku doktorantów i dla tysięcy wietnamskich naukowców wyścig o te kilka miejsc był piekielnie trudny.

Chemicy: dwóch innych kolegów studiowało chemię. Po drugim roku jeden nie zaliczył wszystkich przedmiotów i na trzecim roku miał kilka zaległych egzaminów. Niestety nie zdołał dalej studiować i po trzecim roku postanowił rzucić studia. O dziwo, nie wracał do kraju, a nadal mieszkał w akademiku. Nie dostawał już stypendium, lecz jakoś sobie radził, czyli zarabiał sobie na życie pracując dorywczo. Zaradny był. Udowodnił, że można spokojnie żyć w Polsce bez dyplomu. Drugi kolega pilnie się uczył, ukończył studia, także został w Polsce, ale o tym może opowiem w innym odcinku.

Fizycy: na Wydziale Podstawowych Problemów Techniki studiowało trzech kolegów. Trzy osoby i trzy bardzo specyficzne życiorysy. Niestety dwaj z nich zmarli wcześnie. Kolega Hai, tak jak kolega z Wydziału Chemii, na trzecim roku studiów miał kilka zaległych egzaminów i postanowił popełnić samobójstwo rzucając się do spokojnej rzeki Odry we Wrocławiu.

Podobno nie rzucił się do wody, a powoli szedł do środka nurtu rzeki. Była noc. Podobno ktoś usłyszał wołanie o pomoc, ale nikt nie słyszał dalszych krzyków i już nie widział nikogo w pobliżu mostu Zwierzynieckiego we Wrocławiu. Prawdopodobnie będąc na środku rzeki kolega chciał zawrócić i wtedy wołał o pomoc. Niestety było już za późno. To była wersja przypuszczeń milicjantów badających sprawę. Po kilku dniach znaleziono jego ciało, ale bałem się przyjść na rozpoznanie, poszli inni koledzy. Było nam bardzo smutno. Zbieraliśmy pieniądze i zorganizowaliśmy mu pogrzeb w Polsce, ponieważ w tamtych czasach wysyłanie zwłok do kraju było nie możliwe. Głównie ze względów finansowych i także z tego powodu nikt z jego rodziny nie mógł przyjechać do Polski na pogrzeb.

Bardzo współczułem rodzinie tego kolegi, ponieważ był on jedynym synem miał tylko jedną starszą siostrę. Tak jak ja, w Wietnamie nie uczęszczał do zwykłego liceum, był stypendystą w innej elitarnej klasie o profilu matematyki na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Hanoi, która konkurowała z naszym Uniwersytetem w Hanoi w rozmaitych konkursach matematycznych. Zapewne był dumą swoich rodziców i może pomyślał, że nie może wracać do kraju bez dyplomu. Niestety bardzo źle pomyślał...

Dwóch pozostałych dalej poznawało podstawowe problemy techniki i zdołało ukończyć studia na tym kierunku. Po studiach obaj także zostali w Polsce, ponieważ się ożenili z Polkami, jednemu się urodziła córka, a drugiemu syn. Niestety niedługo potem chłopczyk został sierotą, ponieważ jego ojciec zginął w wypadku samochodowym.

A żeby ukończyć ten smutny wątek, powiem tylko, że w późniejszym okresie znowu zbieraliśmy pieniądze, zrobiliśmy kremację i wysłaliśmy urnę z popiołem rodzinie tego pierwszego kolegi, a drugi został pochowany w miejscowości jego żony, która w późnym okresie przy naszej pomocy wraz z synem mogła polecieć do Wietnamu odwiedzić rodzinę męża. Zapewne jego rodzina bardzo się ucieszyła poznając synową i wnuka, pomimo, że syn pozostał w Polsce na zawsze.

Nie wiem dlaczego czasami polskie media mogą pisać takie bzdury tak jak o tym, że podobno w wietnamskiej społeczności w Polsce nikt nie umiera, że niewiadomo co się dzieje z ich zwłokami, a ich dokumenty są przekazywane innym osobom. Jak można uwierzyć w takie bezsensowności, przecież z pozoru Wietnamczycy nie wyglądają tak samo, a każdy jest inny, czyli jeden nie może posługiwać się dokumentem drugiej osoby. Po prostu mało się pisze o ich zgonach. Albo przyjeżdżają do polski jeszcze młodzi, a kiedy zaczynają chorować, mogą wracać do Wietnamu, ponieważ w Polsce nie stać ich na drogie leczenie. Teraz może sytuacja w tej kwestii już jest inna, do Polski przyjeżdżają rodzice, czyli starsze pokolenie i na polskich cmentarzach jest coraz więcej grobów z wietnamskimi nazwiskami.

Na trzecim roku już nie pisałem pamiętników. Nie wiem jaki był powód przerwania tego bardzo sympatycznego zwyczaju. Być może stwierdziłem, że nie ma co pisać, ponieważ byłem już dość poważnym człowiekiem, a pisanie pamiętników to zajęcie dla dzieciaków. A może nie chciałem wszystkiego zapisywać? W każdym razie teraz muszę poprzypominać co się wydarzyło bez żadnej ściągi.

Nauka mi szła dość spokojnie, po kolei zaliczałem przedmioty. Oprócz nauki, w wolnym czasie grałem w piłkę nożną z kolegami i chodziłem na kurs Tae Kwon Do, który prowadził pewien mistrz z Laosu. Pilnowałem się, czyli koncentrowałem się na studiach, pomimo, że miałem częste randki z pewną polską dziewczyną.

Danusia była śliczną brunetką. Jej koleżanka o imieniu Zosia po oglądaniu filmu „Wejście Smoka” postanowiła mieć chłopaka z Azji. Pewnego razu Zosia zaczepiła kolegę z Wydziału PPT i w ten sposób dopięła swojego celu, czyli poznała Azjatę. Kolega był wzorowym studentem, dobrze się uczył (był ze mną w tej elitarnej grupie uzdolnionych uczniów na Uniwersytecie w Hanoi). Nie chciałbym ani jednego złego słowa o nim powiedzieć, ale prawda jest taka, że kolega dużo się uczył, nie miał czasu, aby grać czasami z nami w piłkę nożną, nie mówiąc o treningu karate. W każdym razie zostali parą.

Jak byliśmy jeszcze na II roku Zosia zaprosiła nas na wspólny rejs statkiem po Odrze, z okazji kilku dni wolnych Pierwszego Maja. Nie wiedzieliśmy, że razem z nią na przystań przyjdą jeszcze jej dwie koleżanki, które razem się uczyły w Studium Nauczycielskim we Wrocławiu. To były Danusia i Gosia. Dla mnie to była bardzo romantyczna wycieczka...

Szczere mówiąc Azjaci z Dalekiego Wschodu nie mieli powodzenia u Polek. Zauważyłem, że koledzy z Afryki mieli więcej koleżanek, które nie były studentkami. Koledzy z krajów arabskich też mieli więcej takich wizyt. Może byli bardziej przystojni od nas, a poza tym na pewno mieli więcej pieniędzy niż nasze skromne stypendia.

No i na pewno mieli więcej czasu na rozrywkę i może nie mieli takiego nacisku w sprawie możliwości powtarzania roku jak my. Wietnamczycy mieli tylko się uczyć i mało kto miał swoja dziewczynę. Poza tym Ambasada nas pilnowała. Może dlatego kiedy dziewczyny przyszły do akademika, oficjalnie Zosia już była dziewczyną kolegi z Wydziału PPT, a Danusia była wolna, no oczywiście próbowało ją podrywać kilku chłopaków z Wietnamu. Po jakimś czasie Wietnamczycy poznali jeszcze dwie inne koleżanki, ale nikomu nie udało się zdobyć serca tych dziewczyn. Dodaję, że D. próbowało podrywać dawaj inni koledzy, ale ostatecznie ona wybrała mnie. Wiedziała co brała czy miałem szczęście? Chyba jedno i drugie.

Bo po pewnym okresie się okazało, że moja znajomość z Danusią stała się czymś więcej niż luźną przyjaźnią pomiędzy chłopakiem mieszkającym z daleka od rodziny a miejscową dziewczyną. Zapewne wtedy jeszcze nie byłem zdecydowany zostać w Polsce lub uciekać (z nią) na Zachód, a w tamtych latach Polacy wyjeżdżali masowo na Zachód. Szczerze mówiąc nie miałem wiele możliwości, aby pojechać na Zachód, ponieważ paszporty wietnamskich studentów były zdeponowane w Ambasadzie SRW w Warszawie. A nie miałem żadnych znajomości, które by mi pomogły w ewentualnej ucieczce. Kochałem Danusię, można powiedzieć z pierwszego wejrzenia. Ale jeszcze nie potrafiłem wyobrazić swojej przyszłości w Polsce. Myśl, że nigdy nie zobaczę swoich krewnych w Wietnamie ciągle nie mogła mnie opuścić. Fakt, że kiedy byłem w kraju, widząc trudne życie wszystkich jego mieszkańców już miałem zdecydować, że zostanę w Polsce, ale kiedy miałem świadomość, że jeszcze 2 lata studiów czekają na mnie i nie wiadomo co mnie czeka w przyszłości, jakieś obawy miałem. I to duże.

Przez jakiś czas często miałem koszmary związane brakiem możliwości powrotu do kraju. Lot z Polski do Wietnamu pojawiał się w snach jako lot w kosmos, czyli coś bardzo nierealnego. Faktycznie, po wizycie w kraju w 1983 r. po drugim roku studiów, dopiero w 1997 r. mogłem przyjechać odwiedzić swój kraj. I oczywiście swoją wietnamską rodzinę, czyli po 14 latach.

W związku z tym postanowiłem, że mimo wszystko (braku możliwości szybkiego wyjazdu do kraju w przypadku zostania w Polsce), najpierw muszę skończyć studia, dobrze opanować język polski, a potem zobaczymy.

Cdn.

Ngo Hoang Minh