Szczerze mówiąc nie spodziewałem jak będzie wyglądał mój ostatni rok studiów, ponieważ podczas wakacji dowiedzieliśmy się, że Danusia jest w ciąży i będziemy mieli dziecko. Jestem ogromnie wdzięczny, że koledzy nie donieśli do Ambasady i nie zostałem deportowany do Wietnamu lub wyrzucony ze studiów i nadal mogłem studiować.

Jestem również wdzięczny wykładowcy przedmiotu... filozofii marksistowskiej. Ten przedmiot miałem jeszcze na drugim roku, ale nadal utrzymywałem dobre kontakty z tym wykładowcą, który zapraszał mnie do domu na herbatę. Oprócz funkcji wykładowcy chyba jeszcze zajmował się sprawami administracyjnymi na Politechnice i dlatego wiedząc o mojej sytuacji postanowił mi pomóc.

Danusia pracowała w przedszkolu i mieszkała na peryferiach Wrocławia, z koleżanką w wynajętym pokoiku, tzw. na stancji. Dzięki pomocy w/w wykładowcy mogła przenieść się do pracy w przedszkolu Politechniki, niedaleko naszych akademików przy ulicach Wittiga i Wróblewskiego. Dzięki temu dostała miejsce w pracowniczym akademiku.

Pani kierowniczka domu studenckiego T-16 też była bardzo miła. Nadal nie mieliśmy ślubu, ale mogliśmy mieszkać razem w jednym pokoju dwuosobowym, czekając na przyjście córki. Było mi bardzo miło kiedy mówiła do nas per „mąż i żona”. Fakt, że miejsce w akademiku wówczas kosztowało nas więcej ze względu na to że, Danusia była pracowniczką Politechniki, ale i tak bardzo nas ucieszyło, że mamy wspólny kąt i razem mogliśmy mieszkać planując wspólną przyszłość. Czasami dorabiałem pracując w spółdzielni studenckiej lub razem ze znajomym Polakiem (miał swoją firmę) myłem tramwaje w zajezdni znajdującej się tuż obok akademików.

Pewnego razu Danusia poszła do swojej koleżanki, nie pamiętam, chyba na urodziny i późno nie wracała do akademika. Była już w zaawansowanej ciąży i bardzo się o nią martwiłem. Nie widziałem gdzie koleżanka mieszkała, a telefonu tam nie było. Robiłem sobie kolację krojąc chleb ostrym nożem, skaleczyłem się w prawy palec wskazujący (jestem mańkutem), zapewne przez roztargnienie myśląc o swojej ukochanej.

W sąsiednim pokoju a akademiku mieszkało trzech polskich studentów. Zaprzyjaźniliśmy z nimi i czasami pomagaliśmy sobie. A więc kiedy krew mocno leciała mi z palca, lewą ręką złapałem mocno za ten palec z raną i spanikowany pobiegłem do nich. Jakoś tak się stało, że w lewej ręce nadal miałem nóż. Będąc w pokoju chłopaków, zamiast krzyku „Koledzy, skaleczyłem się, czy macie jakąś bandaż” to jąkałem mówiąc coś w rodzaju: „Koledzy, ucinam sobie palec”. Jeden z chłopaków nie widząc mojego palca krzyknął: „Minh, poczekaj, nie rób tego”. Chyba z wrażenia i przejęcia przez pewien czas straciłem przytomność. Koledzy zawołali pogotowie i dostałem zastrzyk przeciwbólowy i leki na uspokojenie.

Po tym incydencie czasami koledzy ze mnie się śmiali. Musiałem sie tłumaczyć, że słabo znoszę widok krwi. No i oczywiście żona też czasami wspominała o tym śmiesznym fakcie. No cóż, życie musi być wesołe.

Nauka mi szła spokojnie. Jestem wdzięczny swojemu promotorowi, który za bardzo nie wymagał ode mnie. Najważniejszą rzeczą na studiach w Polsce jest to, że nauczyłem się być samodzielnym człowiekiem. Sam sobie radziłem w swoim życiu. Pisanie programów szło różnie, ponieważ w 1986 r. już nie używaliśmy wielkich komputerów z dziurkowanymi kartkami, a Politechnika już miała kilka mikrokomputerów, ale dostęp do nich nie był łatwy dla każdego studenta. Kolega z Beninu był w lepszej sytuacji finansowej i miał swój komputer ZX Spectrum. Byłem w dobrych przyjacielskich stosunkach z nim i czasami mogłem od niego pożyczyć ten komputer w celu napisania programu dla swojej pracy dyplomowej.

Nasz promotor zapewne poświęcał więcej czasu dla bardziej zdolnemu i pracowitemu koledze z Wietnamu, który zaczął studia doktoranckie. Oni mogli się koncentrować na głębokiej wiedzy naukowej, a ja tymczasem mogłem spokojnie pisać pracę magisterską. Nawet nie śpieszyłem się i czasami pozwalałem sobie na oglądanie meczów piłkarskich Mexico’86. Dopiero po wakacjach skończyłem swoją pracę, ale celowo zwlekałem z obroną, ponieważ po skończeniu studiów więcej nie dostanę stypendium, a wiedziałem, że łatwo nie znajdę pracy. Nie ze względu na to, że nie byłem wybitnym studentem, lecz zewzględu na to, że nie miałem żadnych dokumentów. Ani karty pobytu, ani swojego paszportu.

Moim paszportem dysponowała wietnamska Ambasada w Polsce. Nie mogłem zarejestrować związku małżeńskiego właśnie z tego względu. Aby to zrobić, poza paszportem, musiałem jeszcze dostać zaświadczenie o zdolności prawnej (stan cywilny) z Ambasady.

Wracając do ostatniego roku studiów: szczerze mówiąc moja praca dyplomowa nie była jakimś wybitnym dziełem, przecież używany komputer był tylko ZX Spectrum. Wówczas informatyka rozwijała się bardzo szybko, bałem się, że nie nadążę za nowinkami, ale bardzo się ucieszyłem, że umiałem pisać programy na komputerze. Właściwie to było pisanie programu w ratach, ponieważ musiałem zajmować się córką, bo po jej urodzeniu Danusia dalej pracowała w przedszkolu Politechniki. Sam też dalej pracowałem dorywczo i po jakimś czasie udało nam się kupić pralkę Franię. Dopiero dużo później mogliśmy kupić stary automat, który znajomy przywiózł z Niemiec i naprawił. Pranie pieluch nie był ciekawym zajęciem, ponieważ wówczas też trudno było kupić dobre proszki. Szczerze mówiąc nie zbyt dobrze pachniały pieluchy.

Wybuch w elektrowni w Czarnobylu bardzo nas przestraszył i baliśmy się czy warzywa nie były zatrute gotując córce zupkę. Jeździłem nawet do Wrześni (nie daleko Gniezna) po mleko Laktowit, które było bardzo dobre gatunkowo.

Tymczasem moja śliczna córka rosła z dnia na dzień i przynosiła mi ogromną radość. Wszyscy się zachwycali jej urodą i ślicznymi czarnymi włosami. Jak miała ledwo 3 miesiące, jej włosy były już tak długie, że żona musiała je zapinać na kokardę.

Chodziłem z nią na spacer i cieszyłem się z tego, że mogłem zostać tatusiem, czyli poważnym człowiekiem z konkretnym (a właściwie mglistym) planem na przyszłość, a nie jakimś zagranicznym studentem. W Polsce wówczas nie było dużo zaczepek, kiedy chodziłem z Danusią za rękę na ulicach. Może było jakieś zdziwienie, ale nie spotkałem radykalnych objaw rasizmu. Nawet gdyby była jakaś zazdrość ze strony polskich młodzieńców, to też nie byłoby bez powodu, ponieważ poderwałem „ich” (polską) dziewczynę. No, mogłem zawsze się tłumaczyć, że „musiałem” sie zakochać w polskiej dziewczynie, ponieważ... w tamtych latach nie tylko we Wrocławiu, a w całej Polsce nie było żadnych wietnamskich dziewczyn.

Pisanie pracy magisterskiej szło wolniej nie tylko ze względu na to, że celowo chciałem przedłużać studia i chciałem dorywczo pracować, lecz także ze względu na to, że wtedy było Mexico’86, a Polska brała udział. Mecze były raz ciekawe, raz nie, ale wszystkie oglądałem. W ciągu 5 lat studiów, mogłem 2 razy kibicować polskiej drużynie i cieszyć się z jej sukcesów. Chyba nie muszę przypomnieć trzeciego miejsca Polski podczas Espana’82. Pamiętam również trochę śmieszny fakt: VIP-owie światowej federacji piłkarskiej nie dekorowali polskich piłkarzy, a wręczyli tacę z medalami kapitanowi polskiej reprezentacji i ten musiał rozdawać medale swoim kolegom, jak... bułki z koszyka. Jedni mówią, że to z powodu politycznego (system komunistyczny w PRL, stan wojenny...), a inni twierdzą, że po prostu tak było dlatego, ze ówczesnego prezesa PZPN bolały nogi, chodził w klapkach i nie chciał razem z prezesem FIFA rozdawać medali polskim piłkarzom. Wtedy nie wiedziałem o co chodzi, ale później zacząłem rozumieć sporo spraw. Nie tylko sportowych...

Dobrze, że miałem zdolnego kolegę z Wietnamu. Mimo, że sam był bardzo zajęty swoim programem naukowym, czasami udzielał mi kilka drobnych porad w pisaniu, i pracy magisterskiej, i programu komputerowego. Pamiętam, że Thanh był ambitny, kiedy na drugim roku mieliśmy trudny przedmiot i wymagającą Panią profesor, i wszyscy się cieszyliśmy ze zdanego egzaminu na trójkę, kolega Thanh zamiast piątki dostał tylko trójkę plus, był bardzo smutny i chyba przez kilka dni „chorował” z tego powodu. Można powiedzieć, że między nami zawsze była przyjaźń, nie było ani konkurencji ani zazdrości. Po prostu od pierwszego roku przyjąłem fakt, że kolega był zdolniejszy i bardziej pracowity niż ja. Chyba we wszystkich przedmiotach, ja byłem lepszy tylko w WF-ie.

Bardzo się cieszyłem, że obroniłem pracę magisterską na ocenę dobrą. Dla mnie czwórka to bardzo dobra ocena, ponieważ... była lepsza niż trójka. Przecież nie wszyscy muszą mieć same piątki jak mój kolega.

Pod koniec 1986 r. miałem jeszcze inne sprawy na głowie, czyli co zrobić, aby móc zostać w Polsce i jak znaleźć pracę. A to nie było łatwe, ponieważ nie miałem żadnych dokumentów, oprócz dyplomu mgr inż. informatyka.

Byłem bardzo wdzięczny Politechnice, która mnie wykształciła. I dalej pozwalała nam mieszkać w (pracowniczym) akademiku, ponieważ po urodzenie córki, Danusia wróciła do pracy w przedszkolu Politechniki, a ja się zajmowałem córką i dorywczą pracą.
A więc perspektywy były niezbyt miłe dla młodego programisty, który nie wiedział co na niego czekał w przyszłości...

Cdn.

Ngo Hoang Minh