Samolot przywitał nas jednoznacznym i nieustępliwym zapachem zużytej pieluchy. Gdy dotarłyśmy do naszych siedzeń, z przerażeniem zorientowałyśmy się, że są one zajęte przez roczne dziecko i jego matkę. Oboje byli zajęci przewijaniem. Na nieszczęście pasażerów, w czasie dwugodzinnej odprawy dziecko pożarło wielką bułkę, którą właśnie zaczęło zwracać. Na nasze siedzenia, rzecz jasna. Po parunastu minutach rozgardiaszu związanego ze sprawdzaniem przynależności miejsc do pasażerów i na odwrót, zasiadłyśmy na swoich już trącących podróżą siedzeniach.

Nie minęło wiele czasu, a w przedniej części samolotu wybuchła awantura. Moja siostra rzeczowo spytała się nadchodzącej stewardessy o alkohol. Przyznałam siostrze rację, powinszowałam znakomitego instynktu samozachowawczego i poprosiłam o dwie whisky z colą. Postanowiłyśmy przywitać naszą afrykańską rodzinę na lekkim gazie. Moższe-niee-zawłaższą… Nie mając chwili do stracenia, odebrałyśmy trunki i życzyłyśmy sobie udanej podróży.

Jak duża była nasza radość, gdy w porze obiadowej, po uprzednim zapoznaniu się z menu, podano nam danie wegetariańskie (makaron z warzywami). Była to radość niespodziewana i zalatująca paniką. Demaskowała ona bowiem fakt, że przy internetowej rejestracji biletów zapomniałyśmy wpisać, że obydwie jesteśmy… wegetariankami. Przypomniałyśmy sobie o tym na 5 min. przed podaniem obiadu. >>Jakby co, to trudno. Mam gdzieś jeszcze turecki słonecznik<< – powiedziałam, grzebiąc z nadzieją w plecaku.

Po dwóch drinkach z satysfakcją stwierdziłyśmy, że lot stał się znośniejszy. Sączyłyśmy drinki, rozmawiałyśmy. Z tematu naszej rozmowy wywnioskowałam, że najwidoczniej lot transkontynentalny wypełniony po brzegi dziećmi wpłynął na rozbudzenie się w nas tego, co niektórzy nazywają „instynktem macierzyńskim”. Już zapomniałyśmy o dziecku z bułką i siedzeniach z pieluchą. Niespodziewanie świat i dzieci stały się piękniejsze, kontury zaczęły się zamazywać, a ja nie wiadomo kiedy znalazłam się po drugiej stronie własnej świadomości. Zasnęłam…

>> „Piję za to, abyśmy wszyscy mieli dzieci w tym samym czasie. Na zdrowie!” <<– taki toast wykrzyknął mój przyjaciel przy wódce i otwartym bagażniku transportera T4. Wszyscy powtórzyli lojalnie, acz niepewnie NA ZDROWIE i puścili butelkę w obieg. Festiwal Heineken Open Air 2010 – piękne chwile. Muzyka, młodość, wakacje. Pamiętam tę scenę na polanie wokół samochodów kempingowych i prowizorycznie rozłożonych namiotów…

>> „Abyśmy wszyscy mieli dzieci…”<< - ostatnie słowa toastu rozpłynęły się gdzieś, przesłonięte niemiłosiernym rykiem z pobliskiej sceny. Przyjemna do tej pory muzyka w stylu „dla australijskich surferów” przeistoczyła się w donośny ryk wokalisty z piekła rodem. Machał długimi włosami i wił się wokół statywu jak oszalały. Nie trwało to długo. Mroczny ryk zamienił się w… niemowlęcy płacz, a kemping przybrał formę wnętrza samolotu Airbus A330. Niemowlęcy płacz skutecznie obudził otępiałych lotem i alkoholem pasażerów, by tym samym zarazić pozostałą dziecięcą gawiedź hałaśliwym wyciem.
Dzieci… tiaa. To za co teraz wypijemy?

Ifi Ude