Minęły czasy, gdy niemiecki wczasowicz był zbawieniem dla zarabiających na turystach regionach. Każda plaża w basenie Morza Śródziemnego biła się o marki, a później euro przysłowiowego Hansa. Jednak i te czasy przeminęły. Jest lato. Jeden z tureckich kurortów i jego pięciogwiazdkowy hotel. W hallu rozłożony na kanapie mężczyzna w podeszłym wieku, otoczony kilkoma ochroniarzami wypłacający napiwki ustawionej w kolejkę obsłudze. Zdziwione otoczenie uważnie obserwuje ekscentryczne zachowanie milionera i zapewne szeroko komentuje, ale już w kuluarach. Oczywiście domyślacie się do czego dążę i skąd ów przybysz przywędrował, by opalać swoje spróchniałe ciało i zabawiać się z młodymi kobietami. Jeden z moich licznych przyjaciół ukochał sobie Teneryfę, na której utrzymuje swój jacht i co kilka miesięcy leci na wyspę odpocząć od warszawskiego zgiełku. Ostatnio wrócił z wiadomością, że moi rodacy namiętnie wykupują każdy skrawek ziemi, a język rosyjski wydaje się jednym z urzędowych.
Podobne do wyżej wymienionych sytuacji zdarzają się i w innych mniej lub bardziej luksusowych regionach świata, o czym zdarza mi się słyszeć od wracających z dalekich podróży znajomych. Relacjom towarzyszy nieraz komentarz o przemijaniu czasów, gdy niemiecki turysta rządził w kurortach. Teraz są już tylko synonimem skąpstwa i pedantyczności, co zapewne wielu hotelarzom nie jest na rękę. Łatwiej zawalczyć o bogatego Rosjanina.
Taki przyjedzie nawet z najodleglejszych syberyjskich zakątków i nie będzie marudzić na widok kiepskiej infrastruktury. Przy okazji, wrodzona skłonność do niepohamowanego pragnienia bycia najlepszym, sowicie wynagrodzi starania każdemu kelnerowi czy boyowi hotelowemu.
Jak widać, nie każde społeczeństwo lęka się przed słowiańską ekspansją, a nawet o nią zabiega upatrując w takim działaniu perspektywę dużych zysków. Może warto przeprogramować i polskie nastawienie. Zamiast marudzić — wziąć się za biznes i nowy rozdział w relacjach obu państw.
Tekst: Kirill Goroditskiy