Przyjechałam do Polski w maju 1989 roku na wakacje. Właśnie skończyłam pierwszą klasę podstawową w stolicy Wietnamu - Hanoi. W moim kraju edukację dzieci zaczynają od szóstego roku życia już od niepamiętnych czasów. Mój tata – doktor ekonomii na Politechnice Warszawskiej – zaprosił żonę i dziecko do Polski po piętnastu latach przebywania za granicą, jedynie z przerwami na wojsko i państwową pracę w kraju. Bardzo ucieszyłyśmy się z mamą, gdy doszły do nas bilety lotnicze. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że były pierwszej klasy. Spakowałyśmy niewielką torbę z potrzebnymi rzeczami i ubraniami, i udaliśmy się na lotnisko by polecieć w nieznane. Wtedy jako dziecko nie miałam świadomości o istnieniu innych krajów, tak naprawdę nie byłam nawet świadoma nieobecności mojego taty.
Pamiętam doskonale nasz pierwszy lot. Gdy już znalazłam się w samolocie, poczułam napływ energii, która sprawiła, że biegałam non-stop po całym pokładzie, wyrażając swoje ogromne zadowolenie – do czasu kiedy zawołała mnie pijana od kołysań mama. Pani stewardesa podała mamie szampana – tak, tak, to były rosyjskie linie lotnicze pierwszej klasy. Moja mama, prawdziwa Wietnamka, nigdy nie miała w ustach kropli alkoholu, nie mówiąc już o popularnych wśród polskich kobiet papierosach – odmówiła więc z grymasem na twarzy po spróbowaniu bulgoczącej bursztynowej cieczy.
Po spożyciu posiłku dostałyśmy po dwa opakowania czegoś dziwnego, przyjemnego w dotyku, odczuwalnie chłodnego pod warstwą bardzo grubego papieru. Była to chusteczka nawilżana jakimś miętowym aromatem. Ciekawość dziecka wygrała nad rozumem. Wziąwszy to do ust, jakby była to najlepsza guma na świecie, której nigdy wcześniej nie miałam szczęścia zaznać, pożałowałam gorzko.
Moje kulinarne doświadczenie skończyło się wraz z dotarciem do Bombaju. Zapamiętałam to miasto – było tam jak w baśni. Bogactwo kolorów, zapachów i pełno złota wszędzie, wszystko błyszczało. Dziwni panowie w białych sukniach i turbanach na głowie. Trzeba wspomnieć, że w 1989 roku w Hanoi mało kto miał kolorowy telewizor, a tak naprawdę – sam telewizor. Sprzęty AGD były wówczas na wagę złota. Jak przeżyliśmy bez lodówki? O tym już w następnym felietonie.
Finał: Warszawa, Polska
Niewiele więcej pamiętam, przede wszystkim sam fakt, kiedy już wylądowałyśmy na Okęciu. Może to ze zmęczenia ciągłą bieganiną po pokładzie. Z pierwszych dni w Warszawie pamiętam, jak staliśmy w kolejce po coca-colę i czerwone czereśnie jedzone pod Kinem Ochota, teraz Och Teatrem. Ochota stała się moim domem na następne dwadzieścia dwa lata, które upłynęły bardzo szybko.
Tekst: Diep Nguyen Hong