Żyjemy w kraju, który niebezpiecznie zbliża się poziomem wiedzy przeciętnego obywatela o otaczającym go świecie do przeciętnej w Stanach Zjednoczonych. Do niedawna przede wszystkim USA było inkubatorem wyśmiewanych na całym świecie badań socjologicznych, w których respondenci typują wyżej Michela Jordana niż Pana Boga. Pytając, czy ktokolwiek zna powód, dla którego Lech Wałęsa jest większą zagadką dla dzisiejszej młodzieży gimnazjalnej niż Doda, usłyszałabym pewne siebie głosy prawiące o szkodliwości współczesnych mediów. Marzę, by stanąć wówczas przy mównicy i zadać proste, retoryczne pytanie: Polaku! Kiedy twoje dziecko wzięło ostatni raz do ręki książkę zamiast przesiadywać na Pudelku czy innym wirtualnym przybytku tego typu?
Widzę to oczami wyobraźni. Jak Polska długa i szeroka, tak wszyscy milczą szukając szybkiej riposty w rodzaju: Moje dzieci, moja sprawa! Szkoda tylko, że właśnie przez pryzmat tych dzieci za dziesięć lat będzie postrzegany cały naród. Nie jest moim zamiarem zabawa w Super Nianię i instruowanie zagubionych między domem a pracą rodziców. Pragnę tylko zadać nam wszystkim nieobowiązkową pracę domową. Tak do zastanowienia. Dlaczego media faszerują nasze i naszych dzieci zwoje mózgowe tanią kaszanką, robiąc z nich przecenioną kiełbasę i czy naprawdę jesteśmy bezsilni wobec poprawy ich jakości?
Telewizja w dzisiejszych czasach to żaden luksus, zwłaszcza ta odbierana z nadajników naziemnych. Internet natomiast to już inna sprawa. W europejskim kraju, do miana którego Polska ciągle aspiruje, dostęp do stałego łącza internetowego wciąż jest utrudniony, a w niektórych regionach wręcz niemożliwy. Nie przeszkadza to jednak portalom plotkarskim pokroju Pudelka w osiąganiu wyników typu pięć milionów unikalnych użytkowników dziennie. Każdy dzień w tej części internetu to kilkanaście kolejnych sensacyjnych odkryć o rodzimych i zagranicznych gwiazdach, tych rzeczywiście z pierwszych stron kolorówek, jak i tych aspirujących. Niewątpliwą królową tej drugiej grupy jest 'medialne odkrycie ostatnich lat', czyli mówiąc prościej Jolanta R.
Bijąca różem dama w mini spódniczce, czarnymi jak węgiel włosami mieniącymi się w kilku miejscach odcieniami (a jakże!) różu i plastikowymi paznokciami rodem z filmu o Freddym Krugerze ma swoją wierną, domorosłą bandę wielbicieli broniącą jej i różowego (!) pluszowego konia przed nieżyczliwymi złośliwcami próbującymi powstrzymać naturalną ekspansję jej osobowości. Jej temat podłapał nawet jeden z tabloidów słusznie upatrując w niej źródło przychodów.
Jola może liczyć na publikację zawsze wtedy, kiedy tylko palnie coś zupełnie idiotycznego, jak chociażby doniesienie o porwaniu wspomnianego wcześniej pluszowego ogiera. Ale i jej przypadek ma swoją diagnozę. W moim sercu pojawia się teraz nuta zawstydzenia, jak wtedy, gdy wypowie się słowo 'pedał' w nieznajomym, homoseksualnym towarzystwie. Jak uprzejmie donoszą jej przyjaciele z technikum, Joli nie udało się zdać matury. Ba! Nie miała nawet szczęścia w walce o dyplom technika gastronomii. Jak mówią Rosjanie: 'Mniej wiesz, lepiej śpisz'.
Jednej z warszawskich 'skandalistek' wystarczył niecały miesiąc, żeby od pojawienia się w plotkarskiej sieci trafić do erotycznego dodatku jednego z ogólnopolskich dzienników. Ot taki eksperyment. Zadałem sobie wówczas pytanie, ilu osobom musiałbym wejść tu i ówdzie, żeby osiągnąć tak zwany estradowy sukces mimo braku talentu scenicznego?
Doda, najlepiej sprzedająca się obecnie krajowa 'artystka', zaczynała w 'Barze'. Feel – dzielący z Dodą czas antenowy rozrywkowych stacji radiowych zespół – miał nazywać się Piotr Kupicha Band. Dokąd zaprowadzą nasze społeczeństwo producenci i PR-owcy kręcący tę kaszankę? Jeśli do miejsca, w którym dochód z kręcenia filmów porno finansuje powstawanie bajek dla naszych pociech, to ja dziękuję...
Tekst: Kirill Goroditskiy