Podróż taxi z Lagos do Enugu – to wyzwanie dla wytrwałych. Przed wyruszeniem Chinenye zmówiła modlitwę, po której zrobiło mi się raźniej. Wspomnienie jej wyciągniętych ku górze rąk, jakby łapała spadające liście, podtrzymywało mnie na duchu.
Dystans między Enugu a Lagos wynosi ok. 450 km. Z powodu złych warunków atmosferycznych – taki był oficjalny powód linii lotniczych, chociaż niebo tego dnia było bezchmurne, a widoczność wspaniała – wszystkie loty zostały odwołane. Jedynym rozwiązaniem była pośpiesznie zorganizowana przez tatę taksówka. Przyznaję, że byłam bardzo podekscytowana kiedy wyobraziłam sobie perspektywę podróży samochodem. Oto nadarza się jedyna taka okazja, aby zobaczyć większy skrawek państwa w którym się urodziłam. Taksówka jest czysta i sprawna. Moja wrodzona nieumiejętność odróżniania i spamiętania marek samochodów daje o sobie wyraźnie znać. Jedyne co rejestruje mój mózg, to czarny kolor wozu i skórzaną, jasną tapicerkę. Tak, zdecydowanie ekskluzywny samochód.
Gdy tylko załadowaliśmy bagaże i rozsiedliśmy się na fotelach, kierowca włączył klimatyzację i odpalił muzykę. Obie te hi-lajfowe funkcje rozkręcił na pełne obroty. Stworzył się tym samym specyficzny i trudny do wytrzymania mikroklimat, gdzie ton nadają monotonny rytm, krzykliwe wokale, zniekształcone przez vocoder (efekt przeze mnie nieakceptowany) oraz mrożąca krew w żyłach klimatyzacja. Po godzinie jazdy zatykam sobie wszystkie otwory w głowie. Jeden raper zagłusza drugiego. Zanim skończy się poprzedni utwór już zakrywa go następny i tak przez całą osiemnastogodzinną podróż.
Ach, nigeryjskie drogi. Nie zna smaku podróży ten, kto chociaż raz nie podróżował drogą lądową po Afryce. Przy drodze roślinność walczy z ludźmi o przestrzeń. Ciężkie od rdzawego pyłu liście wyginają się jakby składały pokłon szosie. Wciąż jedziemy. Staram się spać, ale dziury i głośna muzyka nie dają wytchnienia. Tak jakby w aucie panował strach przed własnymi myślami. Zawsze jestem podejrzliwa wobec osób, które nie potrafią usiedzieć w ciszy. Mija trzecia godzina. Nagle cały nasz pas zawraca i prze prosto na nas. Przed nami kłębi się kilkadziesiąt pojazdów. Ogromna wyrwa w jezdni, głębokością i szerokością przypominająca kontener, uniemożliwia kontynuowanie jazdy tym pasem. Nie zastanawiając się długo nasz kierowca gwałtownie skręcił na lewy pas, z impetem wpadając w kilkumetrowy przesmyk w betonowej zaporze. Tak zaczęliśmy podróż pod prąd, pokonując w ten sposób większą część trasy. Nigeryjczycy posiadają niezwykłą umiejętność spontanicznej samoorganizacji. Przekonałam się o tym, gdy bez żadnych krzyków, awantur i minimalnej ilości klaksonów, jeden po drugim, samochody przejeżdżały przez dziury w barykadach i jechali pewnie pod prąd.
Ach, nigeryjskie drogi. Nie zna smaku podróży ten, kto chociaż raz nie podróżował droga lądowa po Afryce. Zostało przyjęte, że jazda samochodem po tym kontynencie jest wyczynem bardzo niebezpiecznym. Podróżni i ich bagaże narażeni są na ataki gangów ograbiających i zabijających bez najmniejszych skrupułów. Hordy rozwścieczonych, zamaskowanych mężczyzn wskakują na dachy samochodów, wymachując bezładnie maczetami i karabinami. Zgroza! Hm… z tego co widziałam, to jedyne niepokojące gangi jakie oblegają drogi, to watahy żołnierzy, po zęby uzbrojone w broń ciężką. Mniej więcej co trzy kilometry na „autostradzie” ustawione są blokady – najczęściej zbudowane z opon tworzących wielką stertę po środku drogi, przyciągnięte nie wiadomo skąd ogromne pnie drzew lub bezceremonialne ogniska-giganty. A wszystko po to, aby zapewnić obywatelom bezpieczeństwo i ściągnąć niewielki lecz powtarzający się haracz. Wojskowi zatrzymują kogo chcą (niektórych zdecydowanie częściej, a innych w ogóle, nigdy się przy tym nie tłumacząc). Świecąc latarkami po twarzach podróżnych, lustrują zawartość aut. Po trzeciej takiej kontroli, jakieś pięćdziesiąt kilometrów od wyjazdu, odwzajemniam się tępym wyrazem twarzy i gotowością imitowania stanu katatonii. Wszystko po to, aby nie przyciągać zbyt wiele uwagi. Żeby podróżować przez Nigerię, warto mieć przygotowane „mytowe” – dla świętego spokoju. Dzięki temu czas kontroli drastycznie się skraca, co umożliwia zaoszczędzenie czasu i strachu.
Mijają kolejne godziny… Przy nieoficjalnych parkingach i większych skrzyżowaniach, tętni uliczny biznes. Kupcy cierpliwie sprzedają towary z rozłożonych mat, licząc na wysiadających z aut. Gdy tylko jakiś samochód zjeżdża z drogi lub zwalnia w korku, otaczają go dzieci lub kobiety z towarami na głowie. Najczęściej sprzedają jedzenie i picie. Z kwadratowych zamrażarek prezentują gazowane napoje, wodę w folii (kilka łyków i pusta folia trafia za okno) suszone owoce, orzeszki. Jedziemy już dwanaście godzin. Moja siostra jest chora. Skulona na tylnym siedzeniu, z trudem łapie w płuca zimne, klimatyzowane powietrze. Niemal w narkotycznym odrętwieniu - milczymy. W głowie huczy mi benzynowy opar, a w ustach rozcieram na zębach kurz. Czerwony kurz, który jest absolutnym władcą na afrykańskich drogach.
Naćpana spalinami, otumaniona kurzem i długą jazdą, sunę po nigeryjskich bezdrożach. Już ciemno. Prowizoryczna droga skąpo okraszona kępkami zabudowań przecina rozległe pustkowia. Pośród rozpasanej roślinności przemocą rozdzielonej „autostradą” co jakiś czas wyłaniają się sylwetki. Niczym widma, wyłaniają się (lub po prostu stoją) pośrodku autostrady, osnute spalinowym dymem i światłem przydrożnych ognisk. Ich obraz przesuwa się w zwolnionym tempie. Chwile zawieszenia, spowolnienia, otumanienia. W momentach, gdy samochód prawie muska sylwetki, spoglądam im w twarze i zastanawiam się jak znalazły się na tym pustkowiu, pośrodku ciemnej, ruchliwej drogi do Lagos. I rozmyślam czy one też zadają sobie to samo pytanie patrząc na mnie - ukrytą za przykurzoną szybą ekskluzywnej taxi – pół czarną, pół białą dziewczynę. Ifi Ude