Jeśli spytać przeciętnego Polaka o to, co kojarzy mu się z kulturą brytyjską, z pewnością w zestawie jego skojarzeń znalazłyby się: popołudniowa herbatka, czyli słynne 5 o'clock, powściągliwy brytyjski styl bycia, kiepskie jedzenie i dziwaczne poczucie humoru.
Jednak odkąd Polska weszła do Unii Europejskiej, Polacy mieli niejedną okazję, by posmakować brytyjskości, docierającej do nich dzięki kontaktom z gwałtownie rosnącą społecznością polskich emigrantów na Wyspach albo dzięki ich własnym wyjazdom w poszukiwaniu pracy. Niemałą zasługę na tym polu mają też dostępne tutaj kanały brytyjskiej telewizji oraz relacje z rozgrywek sportowych w brytyjskiej lidze – zwłaszcza piłki nożnej (Premier Leage) i rugby na Canal +.
Kiedy na początku 2006 roku po raz pierwszy przyjechałem do Polski, byłem zaskoczony, jak wiele podobieństw istnieje między naszymi narodami i jak bardzo kultura brytyjska przesiąknęła najdalsze zakątki Unii. Byłem również bardzo miło zaskoczony ilością osób mówiących po angielsku, a ponieważ język ma niemały wpływ na kulturę – oznacza to, że coraz więcej Polaków zaczyna rozumieć nasze wyspiarskie zwyczaje.
Dzięki rozmowom z jednym z moich rodaków uświadomiłem sobie, że są dwa zasadnicze powody, dla których przyjeżdżamy do Polski. Pierwszym z nich jest biznes. Często zdarzało mi się ukradkiem podsłuchiwać rozmów angielskich biznesmenów w autobusach, metrze czy w pobliżu wieżowców przy Rondzie ONZ. Prawdopodobnie przyciągnęła ich rozwijająca się gospodarka oraz ogromny jak na unijne standardy rynek z 38 milionami potencjalnych klientów. Firmy brytyjskie, zwłaszcza te z sektora IT, mocno skorzystały dzięki niskim płacom i jednocześnie wysokim kwalifikacjom pracowników na polskim rynku.
A ten drugi powód, który także mnie dotyczy, to miłość. Spotkałem wielu Brytyjczyków, którzy zakochali się w Polkach i podążyli za nimi, w poszukiwaniu szczęścia. Polki są niezwykle piękne, bystre i eleganckie (jak moja żona), a jeśli w ogóle – to jedynie odrobinę kapryśne i wymagające (jak moja żona). Wykazują bardziej tradycyjne nastawienie do swojej roli jako kobiety, czego czasem brakuje współczesnym Brytyjkom.
Młode Brytyjki silnie uległy trendowi imprezowania, bycia „ladette”, co oznacza nie tylko ostre imprezy i alkohol, ale także odsuwanie opcji założenia rodziny. W Polsce jest to jednak mniej powszechne, że w piątkowy wieczór jakaś dziewczyna zwymiotuje na twoje buty albo pobije się na imprezie ze swoją najlepszą przyjaciółką.
Bardzo trudno zdefiniować kulturę „brytyjską”. Wielka Brytania to Anglia, Szkocja, Walia i Irlandia Północna, a wszystkie mają charakterystyczną kuchnię, właściwy sobie akcent i swoją historię. Jeśli ktoś spyta Szkota, czy na przykład lubi Anglię, musi liczyć się z tym, że w odpowiedzi może usłyszeć piękną wiązankę na temat tego, jak bardzo Szkoci nie lubią Anglików i Anglii. Można to porównać do zależności Śląsk-Polska, ale wydaje mi się, że różnice w Wielkiej Brytanii mają o wiele większy zasięg i są znacznie silniejsze. Co więcej, w ciągu ostatnich 20-30 lat Wyspy stały się centrum wielokulturowej społeczności napływającej z całego świata. Obecność wielu różnych kultur wpłynęła na wytworzenie się wielokulturowego tygla, co przyniosło nowe spojrzenie na naszą własną kulturę. Jest bardziej prawdopodobne, że przeciętny brytyjski obywatel wybierze się teraz na obiad do restauracji indyjskiej, a nie na tradycyjną rybę z frytkami, tak jak to bywało niegdyś. Poza tym, fala imigracji z krajów Unii w ciągu ostatnich siedmiu lat oznacza, że idąc na imprezę w Londynie, prawdopodobne będziesz mógł porozmawiać z Polakiem, Włochem czy Szwedem, których obecność oraz odmienne opinie i poglądy wzbogaciły naszą wiedzę i sposób postrzegania świata.
Dlatego też przeżyłem dość poważny szok, kiedy w Warszawie odkryłem jak wszystko tutaj jest „polskie”. W Wielkiej Brytanii jesteśmy odseparowani od reszty Europy przez pasmo wody o długości 21 mil, stąd podtrzymywanie naszej tożsamości uznajemy za słuszne. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że Polacy – mieszkając w kraju sąsiadującym z siedmioma państwami – mają także silne poczucie niezależności. Polacy wykorzystują każdą okazję do świętowania patriotyzmu i swojej tożsamości, a tysiące flag zdobią każdą ulicę.
W Wielkiej Brytanii wszystkie owoce i warzywa są dostępne przez cały rok – dzięki importowi z najdalszych zakątków świata, który upewnia nas, że szparagi będą dostępne także w grudniu. Natomiast w Polsce wszędzie można znaleźć produkty typowe dla konkretnej pory roku. Bez kalendarza wiadomo, że kiedy pojawiają się truskawki – to na pewno czerwiec, a kiedy słonecznik – wrzesień, a ten tradycyjny styl życia jest bardzo ożywczy dla osób, które także pochodzą z historycznych narodów. Co więcej, wprawdzie spotykam osoby z innych krajów, choć to raczej wyjątek niż reguła, tak więc kiedy poznaję Nigeryjczyków, Wietnamczyków czy Francuzów, nasz wyraźny brak podobieństwa w pewien sposób wytwarza więź.
Znalezienie w Warszawie rozrywki w brytyjskim stylu nie jest szczególnie trudne. Zapewne wielu Polaków wie, że w sobotę lubimy wypić piwo i obejrzeć mecz. Jest więc wiele pubów, w których bywają Brytyjczycy, a jeśli macie ochotę na pogawędkę o różnych znaczących sprawach takich jak to, kto zdobędzie puchar Ligii albo kto następny poprowadzi drużynę angielską – wcale nie trzeba daleko wyjeżdżać. W zasadzie, puby nie są brytyjskie, ale z reguły irlandzkie – a to znaczna różnica! Czasem, jako entuzjastę krykieta, frustruje mnie, kiedy radość z jednego z historycznych zagrań w krykiecie, zostaje doszczętnie zrujnowana przez dwie rywalizujące grupy Irlandczyków, którzy zaczynają swoje własne rozgrywki z zagraniami na kije hokejowe i bójkami. Puby takie jak Jimmy Bradley's na Siennej, Bar Below na Marszałkowskiej czy Champions na parterze Hotelu Marriott są typowo brytyjskie jeśli chodzi o normy warszawskie. Mają typowo brytyjski wystrój i tłumnie odwiedzają je zarówno brytyjscy emigranci, jak i turyści z Wysp. Ostrożności jednak nigdy za wiele, bo polski alkohol jest – dla nas, Brytyjczyków – mocny, więc wieczorem atmosfera może stać się już nieco napięta. Dla nas to normalne, ale przypadkowi niewtajemniczeni mogą mieć popsuty miło zapowiadający się wieczór. Niestety, temu stereotypowi o Anglikach polska prasa poświęciła dość dużo uwagi, zwłaszcza w Krakowie i Wrocławiu, gdzie wielu Polaków było mocno zszokowanych ekstremalnym imprezowaniem Brytyjczyków. Puby i toczące się w nich życie, podobnie jak sport, to bardzo ważny aspekt kultury brytyjskiej. Poznałem wielu Brytyjczyków w ich „locals”, czyli miejscach, do których chodzą najczęściej, przy czym nie ma szczególnego znaczenia, gdzie dokładnie zlokalizowany jest ich pub. Spotkałem swoich rodaków w rozmaitych pubach w całym mieście, a najważniejszym ich wyróżnikiem według bywalców była miła atmosfera i dobre piwo. Za przykład mogą posłużyć Wetlina, w pobliżu Metra Służew, oraz Coyote Bar, obok Placu Wilsona.
Jak pewnie już się zorientowaliście, Brytyjczycy lubią sport. Latem wielu z nas gra w krykieta. Dla Polaków, podobnie jak większości świata, krykiet to gra na granicy absurdu. Już nieskończoną ilość razy starałem się wytłumaczyć zasady tej gry mojej polskiej rodzinie, ale niebywale trudne okazuje się wytłumaczenie, dlaczego jakieś rozgrywki sportowe mogą trwać pięć dni i pozostać nierozstrzygnięte. Niemniej, w Warszawie są co najmniej trzy drużyny krykieta, które rozgrywają między sobą coroczny turniej w Promenada Country Club na ulicy Romantycznej. Są to: Polonia – klub stworzony przez polskich graczy, a ponadto zespół złożony z emigrantów z Indii i całego subkontynentu oraz drużyna emigrantów angielskich. Z punktu widzenia krykietowego purysty, warszawskie boisko jest złe, dobry sprzęt jest tutaj niemożliwy do zdobycia, a jednak miłość do tego sportu spowodowała, że ta tradycyjna gra została zaadaptowana także w Polsce. Mocno zachęcam wielu Polaków do spróbowania krykieta, który – mimo że na początku może wydać się dziwny – znajdzie na pewno wielu entuzjastów. Pół dnia spędza się stojąc na boisku, drugie pół – pijąc ze znajomymi, a wszystko w gorącym słońcu. Po zakończonej grze – grill i jeszcze trochę piwa. Czy może to brzmieć zniechęcająco? Tradycyjnymi napojami powinien być Pimm's i lemoniada, ale jak dotąd nigdy nie zetknąłem się z nimi w Polsce. Pimm's to likier wytwarzany na bazie owoców. Nie jest zbyt mocny, za to niezwykle orzeźwiający, szczególnie wtedy, gdy wymiesza się go z lemoniadą i doda różne owoce albo – zapewne ku waszemu zdumieniu – trochę świeżego ogórka. Koszt wynajmu boiska do krykieta to około 50 złotych dziennie, trzeba się też zaopatrzyć we własny sprzęt albo zapisać się do klubu odwiedzając poniższą stronę: www.angielski.co.uk/cricket_poland
Jak już wspominałem na początku, Wyspy cieszą się stereotypową opinią kiepskiego jedzenia. Wydaje mi się to trochę krzywdzące. Opinia o niesmacznym jedzeniu, podzielana przez większość Polaków, którzy krócej lub dłużej mieszkali w Wielkiej Brytanii, a z którymi o tym rozmawiałem, oparta jest na jakości produktów dostępnych w supermarketach. Jedzenie w restauracjach to jednak całkiem osobny rozdział i można nawet powiedzieć, że brytyjska kuchnia przeżywa swój renesans.
Trudno jednak znaleźć tradycyjną brytyjską kuchnię w Warszawie. Myślę więc, że mało kto zna naprawdę tradycyjną brytyjską kuchnię, a angielskojęzyczne kraje są zlokalizowane między hamburgerami i stekami, ze względu na amerykańskie restauracje takie jak Jeff's czy Hard Rock Café. Restauracja najbardziej kojarzona z Wielką Brytanią to oczywiście London Steakhouse na Alejach Jerozolimskich, którą miałem okazję odwiedzić kilka razy. Dokłada się tu wielu starań, żeby nasze jedzenie było godnie reprezentowane, więc kiedy wyjątkowo tęsknię za typowo brytyjskim śniadaniem (jajka, bekon, kiełbaska, ziemniaki, pomidory, fasola, grzyby i tosty), jest to jedno z nielicznych miejsc w Warszawie, gdzie można je dostać. Mimo wszystko, tutejsze śniadanie nie jest tym, do którego przywykłem – produkty są polskie, a więc smak też inny. Śmiałkowie, którzy chcieliby zapchać swoje arterie poważną dawką porannego cholesterolu, mogą po prostu przejść się do emigranckich pubów, które także oferują śniadania, a w nieco lepszy sposób. Prawdziwym brytyjskim doświadczeniem może być niedawno otwarte Fish and Chips na Koszykowej 30. Bez wątpienia tutaj serwuje się dania najbliższe prawdziwej, klasycznej brytyjskiej kuchni, a smakują one wyśmienicie. Można tutaj nabyć także brytyjskie produkty, których na próżno szukać w polskich supermarketach, takie jak chipsy krewetkowe, czekoladowe batony Yorkie. www.fishandchips.pl
www.warsaw-life.com/eat/restaurants_details/310-London_Steak_House
Ponieważ Wyspy stały się bardziej wielokulturowe, w naturalny sposób bardziej różnorodne stało się także nasze jedzenie. Najbardziej popularne stały się kuchnie chińska i indyjska. Są takie okazje, kiedy brytyjscy emigranci wybiorą się na pewno na curry, co zwykle ma miejsce w Wielkiej Brytanii w piątki i soboty. Dlatego też polecę kilka tego typu restauracji, mimo że nie są one bezpośrednio związane z Wielką Brytanią, ale dlatego, że znalazły się w centrum nowej kultury brytyjskiej. Bardzo ważne, żeby curry było bardzo, bardzo ostre i żeby trzeba było po nim wypić co najmniej dwa zimne piwa – wtedy można naprawdę czerpać przyjemność z tej wspaniałej kuchni. Można więc spotkać nas w Tandori Palace w okolicy Placu Zbawiciela, w Arti niedaleko Placu Zawiszy, a także w Bollywood Lounge na Przeskoku, moim ulubionym zresztą. Indyjskie jedzenie w Warszawie nie należy do najtańszych, ale wszyscy Brytyjczycy je uwielbiają.
Najsmaczniej jednak u mamy. Truizm. Ja natomiast jestem osobą, która się z tym absolutnie zgadza. Dla przykładu, moja mama gotuje dość różnorodnie, ale gdy przychodzi niedziela – zawsze przygotowuje pieczeń. Spytajcie jakiegokolwiek Brytyjczyka, a potwierdzi wam, że niedzielna pieczeń to integralna część tradycyjnej niedzieli, a wszyscy ją ubóstwiają. Taki niedzielny obiad jest bardzo prosty. Wystarczy zapiec w piekarniku przez godzinę czy dwie dość duży kawałek mięsa, trochę ziemniaków i różne warzywa. Wszystko polewa się sosem do pieczenia (w tym wypadku to nieco zagęszczony rosół) i już można podawać. Pieczenie różnią się mięsem, które stanowi do nich bazę – przeważnie jest to wołowina, jagnięcina, kurczak, a w czasie Bożego Narodzenia – indyk.
Jednak specjalnością mojej mamy są kiełbaski zapiekane w cieście naleśnikowym, czyli po angielsku toad-in-the-hole. Dla Polaków może zabrzmieć to dziwnie, ale są to po prostu zapieczone w piekarniku kiełbaski zatopione uprzednio w cieście naleśnikowym i, wierzcie mi lub nie, są one przepyszne.
Christopher Moore